Poklepałem klacz po udanym skoku.
- Dobrze, stępujemy już – przywykłem do mówienia do koni.
Popuściłem popręg o dwie dziurki i wyszedłem z krytej ujeżdżalni, żeby postępować w lesie. Po powrocie do stajni zdjąłem siodło z grzbietu Asmeli i położyłem na stołku stojącego pod boksem mojej klaczy. Delikatnie zsunąłem ogłowie z jej łba. Nałożyłem kantar, do którego przymocowałem uwiąz. Poszliśmy na pastwisko. Piaszczysta droga ciągnęła się na północ od Akademii. Wskoczyłem na grzbiet kobyłki i postępowaliśmy do zagrody. Łąki naokoło ośrodka były duże, żyzne, a w upalne dni drzewa dawały koniom trochę cienia. W godzinach wieczornych jesiennych dni, nie trzeba było korzystać z ich dóbr. Otworzyłem drewnianą bramę i weszliśmy do środka. Usiadłem na najbliższym snopku siana. Dałem Asmelce kawałek marchewki, a sam ugryzłem kawałek jabłka. Dobrego, polskiego jabłka. Po chwili oczy Asmeli powędrowały ku mnie, a raczej mojej prawej ręce trzymającej jabłko. Jej wzrok mówił sam za siebie 'No nie daj się prosić'.
- No masz, masz – dałem jej drugą połowę jabłka. Klacz trąciła mnie nosem po ramieniu.
- Ty też? - Usłyszałem głos za sobą.
- Co ja też ? - Odpowiedziałem pytaniem na pytanie, tak jak lubiłem najbardziej, jednocześnie nie obracając się.
- Siedzisz na łące, mówisz do koni – teraz poznałem. Mówiła to Aśka.
- Tak.
Asmela gwałtownie podniosła głowę go góry. Zastrzygła uszami. Wstałem rozglądając się w stronę, w którą ona skierowała łeb. Tymczasem poczułem nieprzyjemny zapach. Zapach dymu, palącej się trawy, drzew, słomy. Dolna część pastwiska stała już w ogniu. Płomienie lizały już płoty, ogrodzenia, innymi słowy wszystko co stanęło im na drodze.
- Wypuszczaj konie! - krzyknąłem do Aśki. - I leć po pomoc.
Sam zacząłem odganiać konie jak najdalej od ognia. W rogu pastwiska leżał skulony, mały źrebak. Pędem ruszyłem ile sił w nogach do maleństwa. Po chwili byłem już na miejscu. Biedak miał poparzoną lewą, przednią nogę. Na szczęście nie miał innych dolegliwości niż zwęgloną na niej sierść. Chwyciłem źrebaka za kantar i próbowałem skłonić do wstania. Nic z tego. Nie zostawię takiego malucha samego w pożarze. Objąłem jego brzuch i podniosłem. Zauważyłem, że musiał się dzisiaj urodzić, bo był jeszcze mokrawy, ale nie od potu. Zresztą wyglądał na dopiero urodzonego. Na całe szczęście był jeszcze lekki. Udało mi się odciągnąć go od największego niebezpieczeństwa. Gdy wróciłem do bramy, stajenni zajęli się już końmi. Dobrze, że żaden nie ucierpiał. Weterynarze oraz straż pożarna była już na miejscu. Ułożyłem źrebaka na wyściełanej przez Asię derce.
- Dobrze się spisałeś, chłopcze – usłyszałem za sobą głos jednego z zarządców ośrodka. Ja uśmiechnąłem się tylko w niemej odpowiedzi.
Pani weterynarz przyniosła mleko i wręczyła mi je w specjalnej butelce do karmienia źrebaków.
- Nakarm go, niech pije do woli – dał się znać głos szczupłej brunetki, którą była owa pani weterynarz.
Wsunąłem smoczek butelki do pyszczka maluszka. Łapczywie zaczął ssać białą ciecz.
- Spokojnie, nigdzie mi się nie spieszy – przemawiałem jak nigdy spokojnym głosem.
- Jak go nazwiesz? - odezwała się pani dyrektor.
- Ale to przecież nie ode mnie zależy – powiedziałem wyraźnie zawiedziony tym faktem. - Gdybym tylko mógł go kupić...
- Nie musisz, należy ci się. W końcu to ty go uratowałeś – uśmiechnęła się i odeszła.
- Będziesz się nazywał Gilan, jak taki odważny zwiadowca, wiesz? - pogłaskałem malucha po szyi.
Spełniony odprowadziłem malucha do boksu. Akcja strażaków jeszcze trwała. Wróciłem, żeby pomóc jeszcze przy innych koniach. Tego dnia byłem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Quest zaliczony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz