Zaczęłam się odwracać, najwolniej jak tylko mogłam. Wyglądało to tak, jakbym robiła to w slow motion. Z każdym moim ruchem klacz odsuwała się do tyłu, prychając ostrzegawczo. Bałam się, że ucieknie. Gdy stanęłam z nią twarzą w twarz spodziewałam się, że zaraz zniknie wśród jesiennych drzew. Ale tak się nie stało. Stała daleko ode mnie, ale jednak STAŁA. Nie uciekła, nie zaatakowała, chociaż wyglądała na strasznie wkurzoną i wystraszoną. Uszy miała położone bardzo nisko, a chrapy mocno rozwarte i głęboko oddychała. W każdej chwili gotowa by rzucić się do ucieczki.
Schyliłam się lekko, bo chciałam położyć wiaderko z owsem na ziemię. Klacz na moment podniosła głowę w geście ciekawości, po czym znowu spuściła i zrobiła "groźną minę". Delikatnym ruchem opuściłam wiadro na ziemię, starają się nie wydawać żadnych odgłosów. Udało się. Koń ani drgnął. Teraz wolno zaczęła kucać. Srebrzanka tupnęła nogą. Zatrzymałam się. Odczekałam chwilę, aż się uspokoi. Gdy zwolniła oddech zaczęłam schylać się dalej. W końcu kucnęłam. Trzymając się na stopach jak najwolniej wsadziłam rękę do wiaderka. Srebrzanka spojrzała z niepewnym zainteresowaniem. Zrobiła krok w bok. Ja zaczęłam bawić się owsem. Przesypywałam je, unosiłam tak, by koń zobaczył, że mam coś dobrego. Ale klacz nadal stała tam gdzie wcześniej. Patrzyła się na mnie dużymi oczami. Zrozumiałam, że do mnie nie podejdzie. Wstałam więc, starając się nie szeleścić liśćmi pod moimi stopami, i zaczęłam się cofać. Powoli, krok po kroku. W ręku nadal miałam stajenny uwiąz.
Była już w odległości pół metra od wiadra. 1 metr... 2... 3... Klacz nawet nie drgnęła. Gdy doszłam do 5 metrów zatrzymałam się i spojrzałam w przestrzeń obok niej - nie chciałam jej speszyć swoim wzrokiem. Stałyśmy tak dobrych parę minut. Słońce nadal świeciło raźnie, ale zaczął dąć zimny wiatr. Bawił się moimi włosami, rozrzucając je na wszystkie możliwe strony. Już sobie wyobrażam rozczesywanie ich wieczorem. Srebrzanka kryła się w cieniu, a jej zapuszczona grzywa zakrywała jej przenikliwe oczy. Na tle starych drzew wyglądała bajecznie, a nawet magicznie. Niczym jednorożec. Gdy byłam mała zawsze chciałam mieć jednorożca (ale ja była, głupiutka). Srebrzanka może nie miała rogu, nie umiała czarować magią i raczej nie żarła tęczy na śniadanie, ale patrząc na jej sierść i postawę można by ją porównywać do tych mistycznych stworzeń. Nagle przypomniał mi się pewien fakt - w średniowieczu wypuszczano młode dziewczęta do lasu jako "przynęty" na jednorożce. Teraz byłam uczestniczką takiej sytuacji, z tym, że odbywała się ona kilka wieków później. Z tą jednak różnicą, że ja byłam raczej łowcą, niż przynętą.
Nagle "jednorożec" poruszył się. Łoł! Jakiś progres! Zrobiła krok w stronę czarnego wiaderka, bacznie je obserwując. Pewnie dawno nie miała do czynienia z czymś takim jak plastik. Kolejny krok i towarzyszący mu szum liści. Kolejny... I następny...
Srebrzanka zbliżyła się do wiadra. Spojrzała na mnie, kładąc nisko uszy - znak ostrzegawczy. W jej oczach zobaczyłam iskrę niepewności.
Schyliła głowę, dalej będąc czujna i zaczęła powolnie chrupać owies i resztę smakołyków z wiaderka. Jadła i jadła. Gdy tylko do jej mózgu dotarły informacje o smakowitości zawartości czarnego pojemnika, kompletnie zapomniała, że stoję o kilka kroków przed nią. Czas na mój krok.
Zacisnęłam rękę na uwiązie i przesunęłam prawą stopę do przodu, zgrabnie omijając liczne liście robiące za leśną ściółkę. Poczułam jak wzbierają we mnie nerwy. Położyłam stopę - nie zauważyła. Zachęcona takim rezultatem zrobiłam kolejny krok. Zachowywałam się najciszej jak tylko mogłam. Bądź co bądź, był to dziki koń i nie wiedziałam jak zareaguje w niebezpieczeństwie. A byłam z nim sam na sam w lesie.
Kolejnych kilka posunięć. Poruszałam się bezszelestnie, lawirując między kupkami żółtych i czerwonych liści. Klacz dalej jadła. Zadziwiało mnie jej tempo jedzenie. Normalny koń zżarłby wszystko za jednym zamachem (no np. taka Breska), a ona? Ona żuła powoli, jak smakosz kosztujący dania warte fortunę. Powolny ruch jej szczęk dochodził do moich uszu.
Wiatr zawiał mi w plecy. Byłam już o krok do wiaderka i do Srebrzanki. Podniosłam rękę, powoli i cicho. Nakierowałam ją na jej pysk. Wbiłam palce w uwiąz, tak, jakbym chciała, żeby ten trawiasty sznur wchłonął moje zdenerwowanie. Moja dłoń zbliżała się nieubłaganie do jej czoła. Już prawie... Prawie...
Nagle klacz uniosła głowę, w geście przerażenia. Spojrzała na mnie, a w jej oczach zabłysnął gniew i ogromny strach. Znieruchomiałam z ręką wyciągniętą do przodu.
Srebrzanka prychnęła kilka razy i, jakby chcą mnie wystraszyć, stanęła dęba. Przerażona upadłam tyłkiem na miękką leśną ściółkę. Koń tańczył na tylnych nogach, wymachując niemiłosiernie przednimi i rżąc na cały las. Zrozumiałam, co chce mi przekazać - uciekaj.
Wstałam momentalnie i zaczęłam biec w stronę Akademii, porzucając za sobą czarne wiadro. Z odgłosów za moimi plecami wywnioskowałam, że klacz już opadła i zaczęła mnie gonić.
- O, cholera! - wrzasnęłam.
Wiatr był skierowany prosto na moją twarz, a szaleńczy bieg spowodował, że zaczęłam łzawić. Z tyłu niósł się odgłos galopu. Zaraz mnie dogoni!
Zaczęłam pędzić jeszcze szybciej, tak, jakby od tego zależało moje życie. A w sumie - zależało. Zobaczyłam płot. Kamień spadł z mojego szalenie łopoczącego serca. Ale do świętowania było jeszcze daleko - ze 3 metry.
Koń doganiał mnie. Czułam jak jej zimny oddech łaskocze mnie w plecy.
- Aaa! - krzyczałam na cały głos.
Płot.
Rozpędziłam się jak tylko mogłam i przeskoczyłam go (na szczęście nie był za wysoki). Z gruchotem upadłam na żwir po drugiej stronie. Nie wierze... Jestem uratowana!
Srebrzanka, jak się okazało, była zaraz za mną. Gdy dobiegła do płotu zatrzymała się nagle, robiąc kolejnego dęba. Po chwili uspokoiła się i zarżała. Spojrzała na mnie swoim przenikliwym wzrokiem i odwróciła się bestialsko, machając ogonem.
Potrząsnęłam głową, żeby się ogarnąć. Zdałam sobie sprawę, jak ogromne miałam szczęście. To stworzenie, notabene o kilkaset kilogramów cięższe ode mnie, mogło mnie zdrowo poturbować, a nawet zabić. Zachowałam się jak małe dziecko porywając się na oswajanie jej - szczególnie w pojedynkę.
To jednak nie ostudziło mojego zapału. Wręcz przeciwnie - zmotywowało mnie do działania. Chwyciłam za uwiąz, który leżał rozwiązany obok mnie. Wstałam i otrzepałam pogruchotane kolana. Nic wielkiego - drobne zadrapanie.
Najbardziej mi było żal wiadra, które stało dalej w lesie. Mam nadzieje, że uda mi się je jeszcze odzyskać. Np. kiedy po raz kolejny odwiedzę Srebrzankę.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz