Spoglądałam spode łba to na prezentującego się przede mną chłopaka, to na ogiera, którego wskaźnik szczęścia miał za chwilę wybuchnąć.
- Jak go zdzielę batem w ten pusty łeb to nie będzie mu już tak wesoło - wywróciłam oczami odpychając od swoich włosów wszędobylskie chrapy. Vin tradycyjnie położył uszy, oburzony taką ignorancją z mojej strony, po czym odwróciwszy się zadem zajął własnymi sprawami. - Cześć. - rzuciłam przechodząc obok obcego i zniknęłam w drzwiach stajni. Czas zajrzeć do szafy.
W zaledwie kwadrans udało mi się przywdziać odpowiedni strój. Zabrawszy potrzebne sprzęty wróciłam do swego wierzchowca, z ulgą witając brak tajemniczej postaci. Niedługo zajęło mi okiełznanie i osiodłanie gniadego, większym wyzwaniem okazało się wymknięcie pozostając niezauważonym.
Nerwowo rozglądając się na boki, wyprowadziłam ważącego kilkaset kilogramów zwierza na niewielki placyk, by potem skierować się w bardziej zalesione tereny. Pociągnęłam podopiecznego za sobą i w duchu dziękowałam mu, że nie postanowił teraz strzelać fochów.
Starając się nie robić zbędnego hałasu w miarę bezproblemowo dotarłam do celu. Filip pomógł mi ustawić się w boksie, sam też zaoferował się z mierzeniem czasu. Wykorzystując ostatnie chwile dokładnie sprawdziłam, czy wszystko dopięte jest na ostatni guzik, poklepałam Vindicata rzucając parę ciepłych słów na poprawę humoru, a następnie zajęłam się czujnym wyczekiwaniem na sygnał do startu. To aż zadziwiające, że podczas zwykłego treningu, powtarzanego teoretycznie co tydzień, towarzyszą nam takie emocje. Może to przez tę parę oczu, intensywnie wpatrujących się raz w stajennego, tępo zapatrzonego w niespokojne kopyta ogiera, a raz we mnie. Krew buzuje mi od stresu, a ten się gapi.
Dosłownie z zaskoczenia rozległ się dzwonek, więc Vindi, jako jedyny skupiony na postawionym przed nim wyzwaniu, ruszył zgodnie z ustalonym wcześniej regułami. Cudem udało mi się utrzymać na jego grzbiecie, dopiero potem zażenowana spróbowałam złapać równowagę.
Koń ładnie wyciągał nogi, utrzymywał dobre tempo stopniowo zwiększając je, w miarę zbliżania się do mety. Nie musiałam dawać instrukcji - sam wiedział co, jak i kiedy ma zrobić. Płynęłam więc zgrabnie w powietrzu, myśląc stale o podstawowych zasadach, wpajanych uczniom na samym początku zajęć przygotowujących do dosiadania wierzchowców wyścigowych.
~~~
- Jak to się mogło stać?! - Filip roztrzęsiony biegł w moim kierunku, wymachując w powietrzu stoperem. Pomógł mi wstać, a następnie pobiegł za galopującym radośnie Vindicatem, goniąc rękami za zwisającymi luźno wodzami.
- Jak to się mogło stać? - powtórzył szatyn, łapczywie chwytając powietrze i oglądając mnie ze wszystkich stron.
- Nie wiem. Spadłam po prostu - westchnęłam, kładąc mężczyźnie dłoń na ramieniu. - Uspokój się. Przecież żyję i jestem cała. Na szczęście.
- No tak, no tak - wydukał. - Zaprowadzę go do stajni, a ty... może przedostań się jakoś potajemnie do swojego pokoju i umyj.
Skinęłam w odpowiedzi głową będąc świadoma, że ten sam chłopak, który doświadczył chamstwa oraz bezczelności mojego wierzchowca, ujrzał również beznadziejny pokaz moich równie beznadziejnych umiejętności. Nigdy nie będzie tak źle, żeby jeszcze gorzej być nie mogło, to też jedynym schronieniem od pełnych ciekawości wejrzeń okazało się moje skromne lokum.
Wzięłam szybki prysznic, przebrałam w świeże ubranie i zaczesałam włosy w koczek. Zbliżało się popołudnie, więc bez większych przeszkód mogłam się przejść do Mili. Wypakowałam swoją torebkę miliardem bardziej i mniej potrzebnych rzeczy, narzuciłam na ramiona czarną deszczówkę i zamaszyście zamknęłam drzwi, robiąc przy tym tyle hałasu ile hipopotam w muzeum, po czym pewnym siebie krokiem pokonałam stojące mi na drodze korytarze.
Niestety nie było mi dane zachować się niczym rasowy szpieg. Całkowicie przypadkowo wpadłam na kogoś drzwiach, a od upadku powstrzymał mnie jedynie jego silny chwyt. Zmierzyłam go przenikliwym wzorkiem, wyrwałam się z uścisku i przygryzając wargę wlepiłam w młodzieńca parę trupio bladych oczu. Smaku sytuacji dodawał również fakt, że przy moim wzroście wypadał iście na wielkoluda. Minimum dwadzieścia centymetrów różnicy.
Już miałam przez zaciśnięte zęby wycedzić parę niezbyt uprzejmych słów, żeby skwitować swój niedoszły upadek, lecz ostatecznie na mą twarz wystąpił łagodny uśmiech, a dłoń wysunęła się w geście powitania.
- Pola - powiedziałam nie mogąc ukryć rozbawienia własnym pechem. - Dzięki za ratunek.
W zaledwie kwadrans udało mi się przywdziać odpowiedni strój. Zabrawszy potrzebne sprzęty wróciłam do swego wierzchowca, z ulgą witając brak tajemniczej postaci. Niedługo zajęło mi okiełznanie i osiodłanie gniadego, większym wyzwaniem okazało się wymknięcie pozostając niezauważonym.
Nerwowo rozglądając się na boki, wyprowadziłam ważącego kilkaset kilogramów zwierza na niewielki placyk, by potem skierować się w bardziej zalesione tereny. Pociągnęłam podopiecznego za sobą i w duchu dziękowałam mu, że nie postanowił teraz strzelać fochów.
Starając się nie robić zbędnego hałasu w miarę bezproblemowo dotarłam do celu. Filip pomógł mi ustawić się w boksie, sam też zaoferował się z mierzeniem czasu. Wykorzystując ostatnie chwile dokładnie sprawdziłam, czy wszystko dopięte jest na ostatni guzik, poklepałam Vindicata rzucając parę ciepłych słów na poprawę humoru, a następnie zajęłam się czujnym wyczekiwaniem na sygnał do startu. To aż zadziwiające, że podczas zwykłego treningu, powtarzanego teoretycznie co tydzień, towarzyszą nam takie emocje. Może to przez tę parę oczu, intensywnie wpatrujących się raz w stajennego, tępo zapatrzonego w niespokojne kopyta ogiera, a raz we mnie. Krew buzuje mi od stresu, a ten się gapi.
Dosłownie z zaskoczenia rozległ się dzwonek, więc Vindi, jako jedyny skupiony na postawionym przed nim wyzwaniu, ruszył zgodnie z ustalonym wcześniej regułami. Cudem udało mi się utrzymać na jego grzbiecie, dopiero potem zażenowana spróbowałam złapać równowagę.
Koń ładnie wyciągał nogi, utrzymywał dobre tempo stopniowo zwiększając je, w miarę zbliżania się do mety. Nie musiałam dawać instrukcji - sam wiedział co, jak i kiedy ma zrobić. Płynęłam więc zgrabnie w powietrzu, myśląc stale o podstawowych zasadach, wpajanych uczniom na samym początku zajęć przygotowujących do dosiadania wierzchowców wyścigowych.
~~~
- Jak to się mogło stać?! - Filip roztrzęsiony biegł w moim kierunku, wymachując w powietrzu stoperem. Pomógł mi wstać, a następnie pobiegł za galopującym radośnie Vindicatem, goniąc rękami za zwisającymi luźno wodzami.
- Jak to się mogło stać? - powtórzył szatyn, łapczywie chwytając powietrze i oglądając mnie ze wszystkich stron.
- Nie wiem. Spadłam po prostu - westchnęłam, kładąc mężczyźnie dłoń na ramieniu. - Uspokój się. Przecież żyję i jestem cała. Na szczęście.
- No tak, no tak - wydukał. - Zaprowadzę go do stajni, a ty... może przedostań się jakoś potajemnie do swojego pokoju i umyj.
Skinęłam w odpowiedzi głową będąc świadoma, że ten sam chłopak, który doświadczył chamstwa oraz bezczelności mojego wierzchowca, ujrzał również beznadziejny pokaz moich równie beznadziejnych umiejętności. Nigdy nie będzie tak źle, żeby jeszcze gorzej być nie mogło, to też jedynym schronieniem od pełnych ciekawości wejrzeń okazało się moje skromne lokum.
Wzięłam szybki prysznic, przebrałam w świeże ubranie i zaczesałam włosy w koczek. Zbliżało się popołudnie, więc bez większych przeszkód mogłam się przejść do Mili. Wypakowałam swoją torebkę miliardem bardziej i mniej potrzebnych rzeczy, narzuciłam na ramiona czarną deszczówkę i zamaszyście zamknęłam drzwi, robiąc przy tym tyle hałasu ile hipopotam w muzeum, po czym pewnym siebie krokiem pokonałam stojące mi na drodze korytarze.
Niestety nie było mi dane zachować się niczym rasowy szpieg. Całkowicie przypadkowo wpadłam na kogoś drzwiach, a od upadku powstrzymał mnie jedynie jego silny chwyt. Zmierzyłam go przenikliwym wzorkiem, wyrwałam się z uścisku i przygryzając wargę wlepiłam w młodzieńca parę trupio bladych oczu. Smaku sytuacji dodawał również fakt, że przy moim wzroście wypadał iście na wielkoluda. Minimum dwadzieścia centymetrów różnicy.
Już miałam przez zaciśnięte zęby wycedzić parę niezbyt uprzejmych słów, żeby skwitować swój niedoszły upadek, lecz ostatecznie na mą twarz wystąpił łagodny uśmiech, a dłoń wysunęła się w geście powitania.
- Pola - powiedziałam nie mogąc ukryć rozbawienia własnym pechem. - Dzięki za ratunek.
<Antoni? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz