Jak się okazało cały potrzebny nam sprzęt był w składziku na końcu korytarza obok wejścia na stołówkę. Z pomocą woźnego zabraliśmy cztery pary śpiworów, karimaty oraz dwa namioty. Prócz tego zgarnęliśmy także krzesiwo by móc rozpalić ognisko plus kompas i kilka naczyń żeby mieć jak ugotować zabrany prowiant. Wszystkie te rzeczy odłożyliśmy przy stajni po czym każde poszło do swojego pokoju spakować się. Osobiście wziąłem tylko kurtkę przeciwdeszczową, sweter oraz jakieś tam jeszcze ciuchy w razie czego. Po za tym trochę leków i bandaży; kto wie co może się stać? Całość spakowałem elegancko do plecaka - wiecie takiego typowego do rajdów i tym podobnych. Wychodząc z pokoju dostałem jeszcze sms'a od Dawida. Napisał, że wziął jeszcze bukłaki, bo butelki zwykłe mogą się rozwalić. Racja, przyznałem w duchu. Odpisałem mu krótkim "Spk. Dobra myśl" i raźno ruszyłem do stajni. Lune była wypoczęta i zwarta do pracy. Czyszcząc konie gadaliśmy o trasie rajdu oraz ustaliliśmy czy wszystko wzięte. Akademia użyczyła nam kulbaki. Sam, na szczęście, miałem czaprak rajdowy, więc nie musiałem zawracać sobie tym głowy. Siodłając Sagę zostawiłem na niej kantar z uwiązem, który zaczepiłem o napierśnik. Dzięki temu w każdej chwili mogłem przywiązać klacz nie musząc szarpać się z plecakiem czy uchwytami. Jeżeli zrobi się to dostatecznie zręcznie nie ma szans, żeby postronek odczepił się i rozwinął. Dobrze wyuczony tej sztuki robiłem to w dosłowną chwilę i po przytroczeniu całego sprzętu do kulbaki ogłosiłem swą gotowość do drogi. Reszta po chwili także była już gotowa i, bez przeszkód, mogliśmy zacząć nasz rajd. Ruszyliśmy zastępem, Dawid ustawił się na prowadzącego. Siedząc na rosłym Nerze wyglądali zaiste dostojnie. Moja mała Saga szła tuż na samym końcu, mieliśmy pilnować tyłów.
Była chyba już 16. jakoś. Słońce powolutku zniżało się do widnokręgu kładąc długie cienie. Ścieżka, którą obraliśmy kryła się w złotawym półmroku. Pod kopytami koni strzaskały lekko gałązki i zaschłe już liście. Wciąż jednak drzewa pyszniły się swymi barwnymi koronami, szeleszcząc na wietrze. W lesie panowała spokojna cisza, powietrze było przesycona typowo jesiennymi zapachami. Wzdłuż dróżki rosły bujne krzewy niektóre obrośnięte dojrzałymi jagodami. W głębokim zdumieniu obserwowałem otaczający nas las. Jak okiem sięgnąć wszędzie były dostojne drzewa i roślinność. Nie szło dojrzeć się granicy boru. Gdzieś w oddali zaświergotał ptak. W odpowiedzi gwizdnąłem w odpowiedniej intonacji naśladując jego świergot. Po chwili dołączył się Dawid. Wspólnie zaczęliśmy wygwizdywać znane nam piosenki stwarzając przesympatyczną i uroczą atmosferę. Ścigając się na dokładność po chwili z współpracy przeszliśmy w utarczkę. Ani jeden z nas nie wydał chociażby najmniejszej fałszywej nuty. Licytowalibyśmy się w nieskończoność, gdyby nie nagle zapadający zmrok.
Ile to już czasu minęło? Wyprostowałem się siodle i spojrzałem w plecy Asi. Razem z Polą obmyśliły plan rajdu, musząc więc powiedzieć Dawidowi gdzie rozbijemy obozowisko. Przykłusowałem nieco do Kalandora; na tyle by Asia mogła mnie usłyszeć.
- Hej Jo - zagadnąłem - Ustaliłyście z Polą jakieś miejsce na obóz? - spytałem, wyglądając na Kiciaka. Chłopak odwrócił głowę w naszą stronę uważnie nasłuchując.
<Asiu? Polu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz