wtorek, 14 października 2014

Od Marceliny CD. Remka

Spuściłam nieśmiało wzrok.
- Wybacz, ale ja odpadam- mruknęłam cicho.
- Czemu?
Gdy znów na niego zerknęłam, zorientowałam się, że chłopak jest wyraźnie zdziwiony.
- Temu, bo jeszcze go nie przywieźli. Mojego konia- dodałam, widząc konsternację na jego twarzy.
- A to spoko, tylko ja muszę już iść. Poradzisz sobie?- spytał, rozglądając się po pokoju numer 17.
- Tak, jakoś tak- Uśmiechnęłam się, siadając na własnym łóżku, w swoim własnym, na razie pokoju.
- To spadam. Na razie- rzucił przez ramię, odwracając się w kierunku drzwi.
Kiedy wyszedł, wepchnęłam torbę pod łóżko, wcześniej wyciągając wcześniej wspominaną, drewnianą szkatułkę, po czym wyszłam z pokoju, zostawiając Lato samą. Bez psiaka witającego wszystko i wszystkich będę mniej zauważalna. Zamknąwszy drzwi na klucz, wsadziłam go do kieszeni spodni i szybkim krokiem skierowałam się w kierunku wyjścia na podjazd szkoły. Przemierzając korytarze, usiłowałam dokładnie zapamiętać drogę.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, ruszyłam ku stajni, szybkim, długim krokiem przemierzając zacienione drzewami ścieżki. Wreszcie stanęłam przed drewnianymi drzwiami stajni komi akademickich. Pchnęłam je, a gdy się nieco uchyliły, wślizgnęłam się cicho.
-Co pani tu robi?-rozległ się głos za mną, na którego dźwięk przeszły mnie nieprzyjemne ciarki.
Kiedy się obejrzałam, ujrzałam starszego mężczyznę przy kości, zapewne właściciela Saszy. Spojrzałam na niego uprzejmie, z zdecydowaną miną.
- Przyszłam pomóc cierpiącemu zwierzęciu.
Mężczyzna jednak nie był bynajmniej zadowolony z mojej odpowiedzi.
- W ogóle nie powinno Cię tu być, dziecko. Zmiataj do siebie- warknął, robiąc krok w moją stronę.
- Chcę pomóc klaczy. Wiem, jak to zrobić.- powtórzyłam głośniej, z lekka wymuszonym uśmiechem.
- A co niby chcesz to zrobić, skoro dogorywa?
Wówczas zorientowałam się, jak bardzo rozgoryczony był mężczyzna. Spojrzałam na niego współczująco.
- Panie, ja.. ja wiem, że panu na Saszy zależy. A nie pozwolę, żeby zwierzę zdychało bez wypróbowania wszelkich środków ratunku. Proszę dać mi pomóc. Wiem, że mogę.
Mój głos brzmiał, jakby nie był mój, ale chyba trochę przekonał nieznajomego.
- Co... co ty chcesz właściwie zrobić, dziecko?- palnął bez grudek, a ja poczułam, jak zwęża mi się gardło. Zassałam gwałtownie powietrze i przestąpiłam z nogi na nogę.
- Za pomocą medycyny naturalnej.- powiedziałam bez zbytniego przekonania, chociaż starałam się, by zabrzmiało to przynajmniej dziarsko.
- Chcesz zapchać ją ziołami!?- źrenice gościa niebezpiecznie się zwęziły, a dłonie zacisnęły. Postąpił krok na przód.
- Co w tym złego? Te 'zioła' pomagają, a czasu coraz mniej- syknęłam przez zaciśnięte zęby, odskakując w bok. Właściciel odetchnął parę razy, potarł palcem nos, chrząknął i wreszcie na mnie spojrzał.
- Idź do niej, zanim stracę cierpliwość. Szybko!
Na te słowa uśmiechnęłam się promiennie, po czym przemknęłam obok niego, szybkim krokiem poszukując jej boksu. Mijałam najrozmaitsze, wspaniałe konie; siwki, kasztanki, karosze i gniadosze, a nawet jednego srokacza. W czwartym od końca znajdowała się Sasza.
Jasno gniada klacz leżała na boku, a sierść na wydatnym, ciążowy brzuchu była błyszcząca od potu. Kątem oka zauważyłam, że wyszła już większa część przednich nóg źrebięcia. Kiedy wsunęłam się do boksu, podniosła wzrok, lustrując mnie nieufnie. Kiedy szarpnęła nieco tylną nogą, powoli kucnęłam, nie chcąc jej wystraszyć i odłożyłam obok skrzyneczkę. Na chwilę zatopiłam wzrok w jej oczach. Wielkie, błyskające białkami, zmęczone, a także wystraszone. Nie zrywając kontaktu wzrokowego, sięgnęłam dłonią do kieszeni kurtki, wyjmując z niej kostkę cukru. Gdy wyciągnęłam do niej nieznacznie rękę, potrząsnęła łbem, a jej ciałem wstrząsnął słaby skurcz.
- Shhh, Sasza. Shhh.- mój głos rozbrzmiewał w ciszy, jaka nagle zapanowała. Zorientowałam się, że jestem w stajni sama.
Wolnym ruchem położyłam się na słomie, trzymając ręce i nogi blisko siebie, a kładąc się bokiem do klaczy. Ta prychnęła, skóra znów zafalowała, pod wpływem skurczu. Ponownie wyciągnęłam do niej rękę, na co ona nie zareagowała. Kiedy przysunęłam się bliżej, wciąż nieufnie, ale jednak schrupała cukier, podobnie jak następne trzy. Kiedy skonsumowała ostatni, jej łeb spoczął na moich kolanach. Przysunęłam sobie skrzynkę i ostrożnie ją otworzyłam.
W środku znajdowały się dwa rzędy brązowych, pokrytych etykietkami buteleczek, w których widać było zarysy i przyćmione kolorki substancji. Wybrałam jedną z nich, odkręciłam ją i wylałam kilka kropelek na chrapy klaczy, wskutek czego ta zaczęła prychać. Po zakręceniu butelki zaczęłam delikatnie wmasowywać ciemnozielony płyn, wyciąg z agrestu. Klacz chwilę prychała, ale potem uspokoiła się całkowicie, więc sięgnęłam po drugie naczynie. Odkręciwszy je, przystawiłam ów rzecz do nosa klaczy, lecz ta odwróciła łeb.
'Jak to, to nie będzie gorzka pomarańcza?'- mój tok myślenia na chwilę został przyćmiony tym małym niepowodzeniem, ale po chwili powtórzyłam tą czynność z inną butellką. I tym razem reakcja była identyczna. Dopiero przy trzeciej próbie klacz zaczęła intenstywnie wąchać zawartość naczynia. Kiedy wylałam kilkanaście kropli tego roztworu wierzby wiciowej na swoje palce, Szasza natychmiast zaczęła je ochoczo lizać, głośno przy tym parskając.
Podczas całej tej procedury skurcze powtarzały się, coraz to słabsze, lecz po dwóch minutach znacznie się nasiliły, a oddech klaczy nieco przyśpieszył, tak jak chciałam. Wobec tego ostrożnie ułożyłam jej łeb na słomie i na czworaka przesunęłam się do jej kłębu, wodząc po jej skórze jedną dłonią. Usiadłszy, zaczęłam palcami kreślić kółka na jej szyi, grzbiecie i łopatkach. Sasza coraz bardziej się rozluźniała, kiedy nagle wstrząsnął nią wyjątkowo silny skurcz. Klacz prychnęła, bok gwałtownie zafalował i wiedziałam, że już po wszystkim.
Kiedy znalazłam się u jej zadu, nadszedł skurcz, a po chwili ujrzałam zarys chrapek źrebięcia, ukrytych pod błoną. Na moją twarz wkroczył promienny uśmiech. Podniosłam wzrok i zawołałam właściciela.
[...] Gniady źrebaczek był bardzo słodki w swojej małej, niepozornej postaci. Może i był już suchy i z zapałem ssał mleko, ale wciąż trzęsły mu się nogi, co było niewątpliwie jedyną oznaką jego pół godziny życia. Matka natomiast stała spokojnie, z łbem opartym na ramieniu pana Wyżyka. Ja za to, oparta o drzwi boksu, przyglądałam się tej scenie, z szerokim uśmiechem.
Prawda co prawda, dostałam z lekka niemiły ochrzan od pani Romy, dyrektorki, ale kiedy Wyżykowski opowiedział o tym, co zrobiłam... no cóż, na razie mi się upiekło, co oczywiście nie oznacza, że zamierzam się popisywać. Teraz pani Roma stała obok mnie, wraz z weterynarzem. Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. Sielankę przerwały czyjeś kroki. Klacz co prawda, nadstawiła uszu, ale nie zareagowała, najwyraźniej rozpoznając w nich kogoś znajomego. Za to ja odwróciłam głowę i zobaczyłam znanego już mi Remigiusza wraz z dwoma dziewczynami, blondynkami. Na mój widok z lekka pobladł, co wprawiło mnie w śmiech.

<Remek? Patrz, dopięłam swego.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Od Remka C.D Asi

- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskar...