Spuściłam nieśmiało wzrok.
- Wybacz, ale ja odpadam- mruknęłam cicho.
- Czemu?
Gdy znów na niego zerknęłam, zorientowałam się, że chłopak jest wyraźnie zdziwiony.
- Temu, bo jeszcze go nie przywieźli. Mojego konia- dodałam, widząc konsternację na jego twarzy.
- A to spoko, tylko ja muszę już iść. Poradzisz sobie?- spytał, rozglądając się po pokoju numer 17.
- Tak, jakoś tak- Uśmiechnęłam się, siadając na własnym łóżku, w swoim własnym, na razie pokoju.
- To spadam. Na razie- rzucił przez ramię, odwracając się w kierunku drzwi.
Kiedy wyszedł, wepchnęłam torbę pod łóżko, wcześniej wyciągając
wcześniej wspominaną, drewnianą szkatułkę, po czym wyszłam z pokoju,
zostawiając Lato samą. Bez psiaka witającego wszystko i wszystkich będę
mniej zauważalna. Zamknąwszy drzwi na klucz, wsadziłam go do kieszeni
spodni i szybkim krokiem skierowałam się w kierunku wyjścia na podjazd
szkoły. Przemierzając korytarze, usiłowałam dokładnie zapamiętać drogę.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, ruszyłam ku stajni, szybkim, długim
krokiem przemierzając zacienione drzewami ścieżki. Wreszcie stanęłam
przed drewnianymi drzwiami stajni komi akademickich. Pchnęłam je, a gdy
się nieco uchyliły, wślizgnęłam się cicho.
-Co pani tu robi?-rozległ się głos za mną, na którego dźwięk przeszły mnie nieprzyjemne ciarki.
Kiedy się obejrzałam, ujrzałam starszego mężczyznę przy kości, zapewne
właściciela Saszy. Spojrzałam na niego uprzejmie, z zdecydowaną miną.
- Przyszłam pomóc cierpiącemu zwierzęciu.
Mężczyzna jednak nie był bynajmniej zadowolony z mojej odpowiedzi.
- W ogóle nie powinno Cię tu być, dziecko. Zmiataj do siebie- warknął, robiąc krok w moją stronę.
- Chcę pomóc klaczy. Wiem, jak to zrobić.- powtórzyłam głośniej, z lekka wymuszonym uśmiechem.
- A co niby chcesz to zrobić, skoro dogorywa?
Wówczas zorientowałam się, jak bardzo rozgoryczony był mężczyzna. Spojrzałam na niego współczująco.
- Panie, ja.. ja wiem, że panu na Saszy zależy. A nie pozwolę, żeby
zwierzę zdychało bez wypróbowania wszelkich środków ratunku. Proszę dać
mi pomóc. Wiem, że mogę.
Mój głos brzmiał, jakby nie był mój, ale chyba trochę przekonał nieznajomego.
- Co... co ty chcesz właściwie zrobić, dziecko?- palnął bez grudek, a ja
poczułam, jak zwęża mi się gardło. Zassałam gwałtownie powietrze i
przestąpiłam z nogi na nogę.
- Za pomocą medycyny naturalnej.- powiedziałam bez zbytniego
przekonania, chociaż starałam się, by zabrzmiało to przynajmniej
dziarsko.
- Chcesz zapchać ją ziołami!?- źrenice gościa niebezpiecznie się zwęziły, a dłonie zacisnęły. Postąpił krok na przód.
- Co w tym złego? Te 'zioła' pomagają, a czasu coraz mniej- syknęłam przez zaciśnięte zęby, odskakując w bok. Właściciel odetchnął parę razy,
potarł palcem nos, chrząknął i wreszcie na mnie spojrzał.
- Idź do niej, zanim stracę cierpliwość. Szybko!
Na te słowa uśmiechnęłam się promiennie, po czym przemknęłam obok niego,
szybkim krokiem poszukując jej boksu. Mijałam najrozmaitsze, wspaniałe
konie; siwki, kasztanki, karosze i gniadosze, a nawet jednego srokacza. W
czwartym od końca znajdowała się Sasza.
Jasno gniada klacz leżała na boku, a sierść na wydatnym, ciążowy brzuchu
była błyszcząca od potu. Kątem oka zauważyłam, że wyszła już większa
część przednich nóg źrebięcia. Kiedy wsunęłam się do boksu, podniosła
wzrok, lustrując mnie nieufnie. Kiedy szarpnęła nieco tylną nogą, powoli
kucnęłam, nie chcąc jej wystraszyć i odłożyłam obok skrzyneczkę. Na
chwilę zatopiłam wzrok w jej oczach. Wielkie, błyskające białkami,
zmęczone, a także wystraszone. Nie zrywając kontaktu wzrokowego,
sięgnęłam dłonią do kieszeni kurtki, wyjmując z niej kostkę cukru. Gdy
wyciągnęłam do niej nieznacznie rękę, potrząsnęła łbem, a jej ciałem
wstrząsnął słaby skurcz.
- Shhh, Sasza. Shhh.- mój głos rozbrzmiewał w ciszy, jaka nagle zapanowała. Zorientowałam się, że jestem w stajni sama.
Wolnym ruchem położyłam się na słomie, trzymając ręce i nogi blisko
siebie, a kładąc się bokiem do klaczy. Ta prychnęła, skóra znów
zafalowała, pod wpływem skurczu. Ponownie wyciągnęłam do niej rękę, na
co ona nie zareagowała. Kiedy przysunęłam się bliżej, wciąż nieufnie,
ale jednak schrupała cukier, podobnie jak następne trzy. Kiedy
skonsumowała ostatni, jej łeb spoczął na moich kolanach. Przysunęłam
sobie skrzynkę i ostrożnie ją otworzyłam.
W środku znajdowały się dwa rzędy brązowych, pokrytych etykietkami
buteleczek, w których widać było zarysy i przyćmione kolorki substancji.
Wybrałam jedną z nich, odkręciłam ją i wylałam kilka kropelek na chrapy
klaczy, wskutek czego ta zaczęła prychać. Po zakręceniu butelki
zaczęłam delikatnie wmasowywać ciemnozielony płyn, wyciąg z agrestu.
Klacz chwilę prychała, ale potem uspokoiła się całkowicie, więc
sięgnęłam po drugie naczynie. Odkręciwszy je, przystawiłam ów rzecz do
nosa klaczy, lecz ta odwróciła łeb.
'Jak to, to nie będzie gorzka pomarańcza?'- mój tok myślenia na chwilę
został przyćmiony tym małym niepowodzeniem, ale po chwili powtórzyłam tą
czynność z inną butellką. I tym razem reakcja była identyczna. Dopiero
przy trzeciej próbie klacz zaczęła intenstywnie wąchać zawartość
naczynia. Kiedy wylałam kilkanaście kropli tego roztworu wierzby
wiciowej na swoje palce, Szasza natychmiast zaczęła je ochoczo lizać,
głośno przy tym parskając.
Podczas całej tej procedury skurcze powtarzały się, coraz to słabsze,
lecz po dwóch minutach znacznie się nasiliły, a oddech klaczy nieco
przyśpieszył, tak jak chciałam. Wobec tego ostrożnie ułożyłam jej łeb na
słomie i na czworaka przesunęłam się do jej kłębu, wodząc po jej skórze
jedną dłonią. Usiadłszy, zaczęłam palcami kreślić kółka na jej szyi,
grzbiecie i łopatkach. Sasza coraz bardziej się rozluźniała, kiedy nagle
wstrząsnął nią wyjątkowo silny skurcz. Klacz prychnęła, bok gwałtownie
zafalował i wiedziałam, że już po wszystkim.
Kiedy znalazłam się u jej zadu, nadszedł skurcz, a po chwili ujrzałam
zarys chrapek źrebięcia, ukrytych pod błoną. Na moją twarz wkroczył
promienny uśmiech. Podniosłam wzrok i zawołałam właściciela.
[...] Gniady źrebaczek był bardzo słodki w swojej małej, niepozornej
postaci. Może i był już suchy i z zapałem ssał mleko, ale wciąż trzęsły
mu się nogi, co było niewątpliwie jedyną oznaką jego pół godziny życia.
Matka natomiast stała spokojnie, z łbem opartym na ramieniu pana Wyżyka.
Ja za to, oparta o drzwi boksu, przyglądałam się tej scenie, z szerokim uśmiechem.
Prawda co prawda, dostałam z lekka niemiły ochrzan od pani Romy,
dyrektorki, ale kiedy Wyżykowski opowiedział o tym, co zrobiłam... no
cóż, na razie mi się upiekło, co oczywiście nie oznacza, że zamierzam
się popisywać. Teraz pani Roma stała obok mnie, wraz z weterynarzem.
Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. Sielankę przerwały
czyjeś kroki. Klacz co prawda, nadstawiła uszu, ale nie zareagowała,
najwyraźniej rozpoznając w nich kogoś znajomego. Za to ja odwróciłam
głowę i zobaczyłam znanego już mi Remigiusza wraz z dwoma dziewczynami,
blondynkami. Na mój widok z lekka pobladł, co wprawiło mnie w śmiech.
<Remek? Patrz, dopięłam swego.>
wtorek, 14 października 2014
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Od Remka C.D Asi
- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskar...
-
Dwudniowy rajd wydawał się niezwykle kuszącą propozycją, nie powiem. Jedyne, co budziło moje obawy, to nocowanie w środku lasu niedaleko R...
-
Szczerze zszokowany zachowaniem Aśki zebrałem się z ziemi i znacząco popatrzyłem na Remika. Chłopak z niedowierzaniem spoglądał za dziewczyn...
-
- Nic nie szkodzi - mruknąłem do siebie, podążając za Asią. Dziewczyna nagle straciła cały animusz a to wszystko przez zwykły upadek. Przeci...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz