4:15, a na zewnątrz świtały pierwsze promienie słońca.
Chociaż najwyraźniej Lato nie była już śpiąca, bo z radosnym szczek! wskoczyła na mą twarz, gotowa powitać dzień. Jęknęłam cicho i sięgnęłam na oślep po kolorowy, polarowy szarpak. Ruda, zobaczywszy go, pisnęła radośnie, po czym pogoniła za nim, gdy z moją pomocą wykonał ślizg po podłodze, aż do łazienki. Normalne.
Tym czasem wyskoczyłam spod pościeli, kierując się śladem suczki, by wykonać podstawowe czynności, jakimi była higiena.
[...] Kilkanaście minut później schodziłam schodami Akademii, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Dzisiaj sobota, a więc brak zajęć, dzień idealny na pierwsze spotkanie z koniem, moim własnym koniem, o którym wiedziałam tyle, że jest ogierem, krzyżówką Paint i Quarter Horse. Dzisiaj nie miałam jeszcze zajęć, miałam zacząć je od poniedziałku. Trzeba przyznać, nie mogłam już wytrzymać. Tak więc wyposażona w saszetkę na biodro wypełnioną psimi smakołykami, z polarowym szarpakiem i frisbee w ręku, a z Latą kroczącą u boku, chroniona przed zimnem w moim ukochanym, czerwonym swetrze, kroczyłam ku poszukiwaniom jakiegoś wolnego kawałka ziemi. Tym kawałkiem okazało się być puste pastwisko. Po krótkiej rozgrzewce, polegającej na prostych ćwiczeniach, zaczął się czas na latanie i inne magiczne rzeczy. Ruda suczka, jak we śnie chodziła przy mojej nodze, siadała, warowała, prosiła, udawała martwą i stawała na przednich łapach, wlepiając we mnie swój skupiony wzrok, oczekując na kolejne, smaczne smakołyki. Niespodziewanie sięgnęłam po niebieski, półprzeźroczysty krążek, w skutek czego pies oszalał ze szczęścia. Gdzie było frisbee, tam była i ona. Toteż kucałam na trawie i wysuwałam naprzód nogę- Lato nad nią przeskakiwała, łapiąc w locie ukochaną zabawkę, podobnie jak wtedy, kiedy przelatywała mi na głową, plecami lub wyciągniętą ręką. W pewnym momencie, nie zważając na mokrą od jesiennej rosy trawę, ległam na niej plecami i wyprostowałam w górę nogi, tak że suczka na nie wskoczyła i stamtąd wykonywała różne figury, to znaczy siedziała, prosiła i stawała na czterech łapach. Kiedy zeskoczyła, porobiłyśmy kilka dalekich rzutów, układów i trików z wykorzystaniem odbić, przewrotów itd. Po trzech minutach tego nad wyraz intensywnego treningu, obydwie padłyśmy na zielony grunt, zdyszane i zmęczone. Wtedy usłyszałam dźwięk klaksonu. Podniosłam wzrok i ujrzałam czarny samochód, podjeżdżający pod budynek Akademii. Wysiadł z niego młody chłopak, ubrany w jasnozieloną bluzkę z logo 'Mam Marzenie'.
Koń. Mój koń.
Zza wielkich drzwi Akademii wyłoniła się postać pani Romy, a ze stajni wychynął stajenny Filip. Tak, to był mój koń. Czym prędzej zabrałam psa i nieliczny dobytek, który przyniosłam na trening, po czym biegiem ruszyłam w stronę przyczepy. Na mój widok pani Roma zaśmiała się.
- No co, Marcelino, nie mogłaś spać? W końcu dzisiaj ważny dzień!
Na te słowa zarumieniłam się z lekka i spojrzałam wyczekująco na przyczepę.
- A... Czy możemy już go wyprowadzić, proszę pani? Chciałabym go zobaczyć.
- Ach. Tak, jasne. Ja w tym czasie pójdę dopełnić formalności - dyrektorka machnęła ręką i znikła za drzwiami budynku. Ja tym czasem ruszyłam do przyczepy, ale powstrzymał mnie ów chłopak.
- Czekaj, najpierw jego rynsztunek.
Z początku nie dotarło do mnie po co powiedział, dopiero po chwili sobie uświadomiłam znaczenie jego słów. Ach, tak, przepraszam.
Nieznajomy tylko się zaśmiał.
- Nie ma sprawy, rozumiem Cię. Chodź.
Zaprowadził mnie do samochodu, z którego wyjął drewnianą skrzynkę. Gdy zdjął pokrywę, łza szczęścia spłynęła po moim policzku. Z uśmiechem na ustach chwyciłam wszystko na raz i zamaszystym krokiem ruszyłam do stajni, pozwalając, by Lato w spokoju przywitała się z kierowcą i obwąchała przyczepę. Muszę przyznać, że droga do stajni jeszcze nigdy mi się tak nie dłużyła. Osprzęt, pomimo swojej niewielkiej ilości zaczynał mi już ciążyć, więc kiedy weszłam do stajni, potrzebowałam kilku sekund na odetchnięcie.
- Gdzie ma to postawić?- spytałam Filipa, stajennego, wychodzącego z boksu. Ten podszedł do mnie i zaprowadził do siodlarni, gdzie wskazał mi miejsce przeznaczone na mój sprzęt. Powiesiłam wszystko w miarę ładnie, po czym chwyciłam niebieski halter, lonżę i pobiegłam z powrotem do przyczepy, ciesząc się jak dziecko z lizaka. Przywitało mnie tupanie i parskanie, na co odpowiedziałam śmiechem.
Ostrożnie, nie robiąc zbędnego hałasu, weszłam do przyczepy. W półmroku widziałam blask białej sierści i błyskające białka oczu. Na mój widok koń zarżał głośno i szarpnął głową, odchodząc w tył. Kiedy powstrzymał go uwiąz, przywiązany do haka, zaczął szarpać coraz mocniej. Lecz nie był bynajmniej wystraszony. Był zaniedowolony.
Powoli podeszłam do ogiera, szepcząc uspokajające słówka, stojąc do niego bokiem, wyciągając w jego kierunku rękę z kostką cukru. Ten, spojrzał się na mnie, zdziwiony, po czym dokładnie obwąchał moją dłoń. Cukru jednak nie tknął. Toteż schowałam biała kosteczkę i poklepałam konia delikatnie po szyi. Minęło piętnaście minut, nim pozwolił założyć sobie kantar, ale w końcu się udało. Wówczas, dumna z siebie jak diabli, wyprowadziłam swojego nowego przyjaciela na świeże powietrze.
Kiedy na jego sierść padło światło dzienne, westchnęłam z zachwytu. Koń prezentował się wspaniale. Jego sierść dumnie lśniła w słońcu, a czarne oczy w kształcie dużych migdałów wydawały się być tak głębokie... Stał pewnie, a kiedy pokłusowałam z nim kółko, stąpał gładko, płynnie, przy każdym kroku kipiąc energią. Porozmawiałam jeszcze chwilę z Andrzejem, bo tak było na imię kierowcy, po czym ruszyłam do stajni. Zaniepokoił mnie jednak fakt, że wciąż niespokojnie stąpał po ścieżce, naprężając wszystkie mięśnie i rozglądając się wokół. Wciąż brykał, parskał, szarpał i wyskakiwał naprzód, a kiedy zbytnio się zbliżyłam, kładł uszy po sobie. W duchu podziękowałam sobie za wzięcie lonży. Prychał, tańcząc w tym wolnym chodzie, jednocześnie zainteresowany jak i... może to śmieszne, ale widziałam w jego oczach obrazę dla świata, jakby był co najmniej koniem prezydenta, a nie wierzchowcem wątłej nastolatki, jaką byłam. Bez wątpienia będzie dominował wśród innych. Nie tylko wśród zwierząt, ale także ludzi. I to mnie martwiło.
Kiedy dotarliśmy pod stajnię, byłam cała obolała od szarpiącego się konia na drugim końcu lonży. Srokacz natomiast wciąż kipiał energią, chociaż przez te niespokojne chody pokonał drogę trzy razy dłuższą, niżby szedł normalnie. Musiałam więc na chwilę stanąć, by odetchnąć i zebrać siły na ostatni etap odprowadzania dumnego zwierzęcia do boksu.
Promienie porannego słońca przyjemnie padały na moją twarz, toteż pozwoliłam by ogier chwilę się rozluźnił. Ale jemu nie to było w głowie. Przechodził z miejsca na miejsce, skubnął trawy, rozejrzałma się, albo bryknął. Był pełen energii. Westchnęłam cicho i pociągnęłam za lonżę. Ku mojemu najszczerszemu zdziwieniu, rumak podniósł łeb, spojrzał na mnie i... podszedł kilka kroków, nie więcej, nie mniej. Potem opuścił łeb i zaczął się paść na trawniku. Wtedy też poczułam, że mam konia. Uśmiechnęłam się na tę myśl, a marzenie porwały mnie na dłuższy czas do krainy wyobraźni, gdzie na swoim rumaku galopowałam przez pustynię.
- Marcelino!
Wołanie stajennego Filipa wyrwało mnie z zamyślenia. Odwróciłam się do niego z nieobecnym wzrokiem i poczekałam, aż do mnie podejdzie. Kiedy już mężczyzna znalazł się obok mnie, po przywitaniu się nastąpiła następująca rozmowa:
- Marcelino, to Twój koń, tak?
- Owszem, ogier.
- Ogier? - na twarz pracownika szkoły wstąpił cień. - W takim razie muszę zamienić miejsce Vindicata i Makabreski... - zaśmiał się. - Byłem przekonany że to klacz. Swoją drogą, jest bardzo ładny. - Spojrzał na konia, który na jego widok odsunął się, naprężając lonżę i tupnął nogą.
- Ach, muszę z nim popracować - uśmiechnęłam się przepraszająco do stajennego.
- Nie szkodzi, widać że to urwis - ponownie się zaśmiał. - No nic, ja idę pozamieniać te boksy. A ty możesz spokojnie go zaprowadzić na pastwisko, sam się tym zajmę. - dodał, widząc moją minę, chętną do pomocy, po czym wrócił do stajni.
Ciekawie się zapowiadało.
Spojrzałam jeszcze raz na srokacza patrzącego się za odchodzącym panem Filipem, po czym cmoknęłam na niego i ruszyłam na poszukiwanie pustego pastwiska.
Wbrew pozorom, było to trudne zadanie bo przyjechała już większość uczniów wraz ze swoimi końmi, na każdym z wybiegu znajdowało się po kilka koni. W końcu jednak znalazłam owe, puste pastwisko, znajdujące się tuż przy ogrodzeniu Akademii. Ogier radośnie na nie wbiegł, wyrywając się na przód, ale udało mi się go przystopować i odpiąć lonżę, na co z niechęcią mi pozwolił. Kiedy stał się wolny, odcwałował kawałek i wierzgnął wesoło, po czym zaczął biegać po całym pastwisku z chrapami przy ziemi, co jakiś czas podskakując i brykając. Zatrzymywał się przy każdym drzewie, a po dokładnym jego obwąchaniu biegł dalej. Na koniec perfidnie się wytarzał w niewielkim łachu ziemi, jaki się znajdował po środku pastwiska. Nareszcie był zadowolony. Potem zaczął biegać po całym wybiegu, co jakiś czas wierzgając. W tym momencie cały świat wydał mi się piękny. Nad pastwiskami wisiała poranna mgła, a jutrzenka pięknie wszystko oświetlała. Ja sama oparłam się o ogrodzenie i zadowoloną miną wpatrywałam się w konia...
Zaraz, pomyślałam, czegoś tu brakuje.
Ale wystarczyło spojrzeć: koń jest, na pastwisku przebywa, wszystkie formalności dopełnione, rynsztunek czeka w siodlarni, boks za chwilę będzie gotowy... Nagle klepnęłam się w czoło.
- Imię! - mój głos poniósł się echem po zielonych terenach, a ja sama zaśmiałam się z własnej głupoty. Pamiętałam o wszystkim, tylko nie o tym, żeby nadać imię własnemu koniowi. Postanowiłam więc szybko tę lukę zapełnić.
Zerknęłam na zadowolone zwierzę, w tej chwili leżące na boku w cieniu drzew. W mojej głowie tłoczyło się mnóstwo propozycji, przykładowo Soll, Will, Jon, Viserys, Jaheareys, Eddard, Ned, Jaquen, Gendry, Isaac, Vargo, Rickon, Ogar, Sandor, Jojen... Jednak żadne nie miało w sobie tego 'czegoś'. Zirytowana, zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się dokładniej ogierowi. Pasł się spokojnie pod drzewami, kiedy nagle bryknął. I wtedy już wiedziałam, jak powinien się nazywać.
Wobec tego złożyłam dłonie w trąbkę i zawołałam:
- Brandon! Bran! Bran, chodź tutaj!
Ku mojemu zadowoleniu ogier podniósł łeb, zaintrygowany. Co prawda, za chwilę go opuścił, ale to był pierwszy krok. W końcu zrozumie, że tak ma na imię.
Patrzyłam tak na niego, zapewne gdzieś z kilkanaście minut, kiedy nagle obok mnie pojawiła się blondynka, która również przyglądając się Branowi, usiadła na ogrodzeniu. Po chwili milczenia przepiosła swój wzrok na mnie, unosząc pytająco brwi.
- To Twój koń? Nie widziałam go wcześniej.
Skinęłam głową.
- Przyjechał przed godziną.
- Jak się nazywa? - spytała, zeskakując z ogrodzenia i stając obok mnie.
- Brandon.
Polu? :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz