środa, 22 października 2014

Od Remka C.D Asi

- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskarżycielsko, zbudzony ze snu. Szczeniak przeciągnął się ospale i z powrotem zwinął w kłębek ułożony w zgięciu mojego łokcia. Pomiziałem go lekko za uchem i skupiłem swoją uwagę na słowach Asi, która zaczęła już mi coś relacjonować. Szczerze? Nie mam pojęcia o czym mówi. Mruczałem w słuchawkę jakieś potwierdzenia, starając się nie zasnąć. Która godzina? Uhh.. raptem dziesiąta. To ledwo pięć godzinek snu. Chyba. Zachciało się, Dawidowi, urządzać męski wieczór. Jak ja w ogóle dotarłem do pokoju? Nie jestem pewien. Jeny..
- To jak jedziemy? - głos Asi przywrócił mnie do rzeczywistości.
- O której?
- Jakoś na dwunastą? Pasuje?
Południe? Południe?! No chyba raczej nie. Jejuu... nie wyrobię się nawet jakbym chciał. Dziś jest sobota, no. Kto wstaje przed dwunastą? Nie lepiej wrócić do łóżka? Poczytać? Cokolwiek w pokoju? Uhh. Zresztą Lune nadwyrężyła sobie ścięgno. Nie chcę jej okuleć. Sasza ma Sorayę jej też nie wezmę. Co prawda mógłbym wziąć któregoś z koni akademickich, ale..
- Pada - stwierdziłem, spoglądając przez okno. Rzeczywiście padało. Deszcz uderzał w okno wybijając nierówny rytm. No tak. Październik. Czego innego się spodziewać?
- Zawsze możemy pójść na halę - odparła rezolutnie Asia.
- No taa - zdusiłem westchnięcie i poderwałem się z łóżka. Chłód panujący w pokoju nieco mnie orzeźwił. Wziąłem głębszy oddech i, zastanowiwszy się chwilę, zgodziłem się na propozycje Asi.
- W hali o dwunastej - podsumowała wesoło dziewczyna - Do zobaczenia.
- No pa - mruknąłem, odkładając telefon.
Przez dobrych kilka minut siedziałem w bezruchu zbierając się do wstania. Niestety moje kończyny odmawiały posłuszeństwa i, za żadne skarby świata, nie chciały spełniać moich rozkazów. W końcu zirytowany bezczynnością poderwałem się z łóżka, niemal z niego wyskakując. Jestem boso, stwierdziłem, czując pod stopami mięciutki, pluszowy dywanik. Dziwne. Miałem wrażenie, że kładłem się ze skarpetkami. Ale w sumie.. Nic nie jest pewne. Rozciągnąłem się i poczłapałem do łazienki. Muszę wziąć prysznic, umyć zęby i sprowadzić do porządku to co niegdyś nazywałem włosami. Jasna cholera jak? Nie rozumiem. Przecież nie wypiliśmy ani krzty alkoholu czy czego innego. Jakim prawem czuję się jakby mnie przeżuto a następnie wypluto? Nie fair. Not at all.
Zanim się ogarnąłem było już dobre dziesięć po 11. Na szybkości zjadłem jakieś śniadanie ( co i tak zajęło kolejnych 15 minut) i popędziłem do pani Romy, żeby wyprosić sobie jakiegoś konia. Po kilku błagalnych spojrzeniach zezwoliła mi wziąć Nutę. Jasnogniada klaczka była małym koniem. Miała jakieś może 1,50 m, ale dobrze pamiętam jak śmigała pod takim Dawidem. Ten konik ma w sobie więcej werwy niż niejeden gorącokrwisty wierzchowiec. W kilka chwil doprowadziłem ją do porządku i osiodłałem w uroczy jasny rząd z liliowymi akcentami. Jooj jaki słodziaczek z niej. Punkt dwunasta stawiłem się pod halą. Dosiadłem Nutkę i zacząłem ją rozciągać na ujeżdżalni oczekując na przybycie Asi.

<Asiu?>

poniedziałek, 20 października 2014

Od Asi CD. Remka

Spojrzałam na niego, zastanawiając się, czy mówi na poważnie. Był jednak tak zamyślony i zaawansowany czyszczeniem Lune, że nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Stanęłam obok boksu i rzuciłam zgrzebło do skrzynki, podnosząc kule z ziemi. Popatrzylam na chłopaka, próbując zgadnąć o co mu chodzi. Wydawał się jakiś... Nieobecny. Jakby nagle postanowił zamknąć się w sobie. Dziwne, to do niego niepodobne.
- Remek, nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie mam za bardzo jak przyprowadzić ci konia - powiedziałam, a szatyn przeniósł wzrok na mnie. Pokiwał głową i bez słowa skierował się do sąsiedniej części budynku. Uniosłam brwi, śledząc go spojrzeniem. Zachowywał się co najmniej dziwne. Zmarszczyłam lekko czoło i udałam się do siodlarni, aby przynieść chociaż część ekwipunku. Nie mając możliwości chwycenia wszystkiego w ręce, przewiesiłam homonta na karku i pokuśtykałam z powrotem do chłopaka.
- Proszę, tyle dałam radę przynieść - uśmiechnęłam się i najwyraźniej mój widok musiał być komiczny, ponieważ otrzymałam podobny gest.
- Dziękuję - odparł, szybko zdejmując ze mnie rząd i zakładając go na szyję obu klaczy.
- Skoro masz w planach powożenie, to ja wrócę do siebie - wskazałam głową na drzwi, cmoknęłam chłopaka w policzek i nie czekając na odpowiedź, poszłam do pokoju. Opadłam na łóżko, zmęczona pokonywaniem schodów.

Weekend, upragniony, cudowny weekend, a wraz z nim wyczekiwana wizyta w szpitalu. Kontrola, ocena lekarza i inne pierdoły. Z uśmiechem na ustach odmeldowałam się u pani Romy, szkoda tylko, że spochmurniałam już na przystanku. Dlaczego? Powód całkiem prosty, w końcu, uciekłam bez wpisu. Lekarze i pielęgniarki zapewne mieli ochotę mnie zabić, przez co w głowie zaczęły pojawiać się dziwne scenariusze. Dopiero gdy byłam na miejscu, obleciał mnie tchórz. Stałam przed wejściem, bijąc się z myślami. Z jednej strony, czekało na mnie mnóstwo negatywnych emocji skierowanych na moją osobę, ale z drugiej z kolei, im szybciej to załatwię, tym szybciej będę mogła normalnie chodzić. Westchnęłam pod nosem i weszłam do środka, raz kozie śmierć.
Wbrew obawom, wizyta okazała się całkiem przyjemna. Lekarz dyżurny szybko obejrzał nogę, oświadczył, że wszystko w porządku i byłam wolna. Gorzej z pielęgniarką, która poznała mnie w tłumie i zganiła na środku korytarza. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i wybrałam numer do Remka.
- Halo? - usłyszałam jego zaspany głos. No tak, kto nie śpi o dziesiątej, kiedy ma wolne?
- Miałbyś może ochotę na teren? - zapytałam, wsiadając do zielonego busa.


<Remek? Beznadziejne, bo beznadziejne, ale jest.>

niedziela, 19 października 2014

Od Remka C.D Asi

- Nie - odparłem, przeciągając ostatnią samogłoskę - Usnęłaś jakoś w 15 minucie kiedy główny bohater widzi śmierć swoich rodziców, nic godnego uwagi - puściłem do niej oczko - Potem już tylko całe 1,5 h reszty filmu.
Dziewczyna zaśmiała się i szturchnęła mnie w ramię. Z trudem utrzymałem skrzynkę ze sprzętem Sagi w rękach, balansując niebezpiecznie na pięcie. Po kilku nieskończonych sekundach złapałem na powrót równowagę.
- Ogólnie rzecz biorąc nic nie straciłaś - uśmiechnąłem się.
- Najwyżej mi kiedyś opowiesz - odwzajemniła gest - Będziesz jeździł na Lune?
- Jeździć nie. Mam zamiar popracować dziś trochę w zaprzęgu kilku konnym. Konkretniej dwu. Tylko muszę zgarnąć któregoś z koni akademickich. Jakieś propozycje?
Wzruszyła lekko ramionami.
- Nie interesuję się powożeniem, ale chyba Dalila się sprawdza. Raz widziałam ją  w zaprzęgu z Elegantem, wyglądało ze sobą dobrze współpracują.
Pokiwałem głową przyznając jej racje. W międzyczasie dotarliśmy do boksu mojej srokatej i mogłem zacząć rozczesywać jej splątaną sierść.
- Dalila - mruknąłem cicho, zastanawiając się - Jestem dobrą parą, ale nie wiem czy sprawdzi się z Sagą. Nie przepadają za sobą.
- A Elegant? - podsunęła, sięgając po drugie zgrzebło.
- Nie nadaje się do tego co mam zamiar trenować. Nie jest zbyt... zwrotny. Nie dotrzyma kroku Sadze - wytłumaczyłem, pozbywając się sklejek z brzucha.
Dziewczyna zamyśliła się pedantycznie czyszcząc kark klaczy. Lune stała spokojnie ciesząc się naszą uwagą i opieką. Moje kochane, pomyślałem z  czułością. Chyba nie mogłem trafić na lepszego konia. Lunka to zdecydowanie jedna z najlepszych klaczy w naszej rodzinnej hodowli. Córka Sun Glossom trudno o lepszy rodowód. Pamiętam jeszcze jaki ojciec był dumny kiedy Saga się urodziła. Śliczny, mały ale silny źrebak z tym czymś w oczach. Nadzieja rancza. Ech będzie musiała kiedyś w końcu zostać matką. Tata mi nie popuści tego, oj nie. Tylko niby jaki ogier miałby zostać jej partnerem? Żaden z tych naszych się nie nadaje. Trzeba będzie poszukać trochę. Gdzie w Polsce można znaleźć jakąś hodowlę Paint Horse?
- Nie wiem, Remku - usłyszałem nagle głos Asi, czyszczącej grzbiet Lune - Czemu pytasz?
- Głośno myślę, przepraszam - odparłem nieco zaskoczony. Powiedziałem to na głos? Huh. Nie wiedziałem, że mówię to co myślę. Czasami w każdym razie. Hmm to by wyjaśniało czemu zdarza się, że ludzie dziwnie na mnie patrzę. Cholerka.
- To co wymyśliłeś, którego konia weźmiesz? - spytała po chwili Asia, kończąc szczotkowanie zadu.
- Ta, chyba Tarę. Ostatnio całkiem nieźle radziły sobie z Sagą. Współpracują ze sobą - sięgnąłem po kopystkę i wziąłem się za czyszczenie kopyt klaczy - Mogę mieć do ciebie prośbę?
- Jaką? - dziewczyna odłożyła z powrotem zgrzebło i oparła się o jedną ze ścian boksu.
- Przyprowadziłabyś mi Tarę pod stajnie? Albo chociaż przyniosła uprząż Lune? - spojrzałem na nią prosząco, uśmiechając się - Byłbym wdzięczny.

<Asiu? ;3>

Od Asi CD. Remka

- Cokolwiek - mruknęłam w końcu, kiedy po pólgodzinnym poszukiwaniu byłam zwyczajnie zmęczona. Oddałam laptopa w ręce Remka i oparłam głowę na jego ramieniu, obserwując, co robi. Przez jakiś czas przewijał myszką po stronie, by w końcu wybrać jeden z najwyżej ocenionych filmów w kategorii dramat.
- Nie wiem, jak ty, ale ja się jeszcze nie spotkałam z "lekkim" dramatem - zauważyłam, unosząc delikatnie brew.
- Myślę, że nie będzie najgorzej - optymista. Położyliśmy się obok siebie, a chłopak objął mnie ramieniem. Ułożyłam się wygodnie, tak, aby móc w spokoju i bez wiercenia mieć seans za sobą.

Obudziły mnie promienie słońca, wdzierając się do pokoju poprzez zasłonięte rolety. Powoli próbowałam przypomnieć sobie poprzedni dzień. Zwiałam ze szpitala z Anią, poszłyśmy na kawę w towarzystwie Remka, oglądąłam film z Remkiem, bez Ani i... Wątek mi się urwał. No tak, zapomniałam, dlaczego tak rzadko coś oglądałam. Jedyne miejsce, w którym nie zasypiałam podczas wyświetlania kolejnych scen, to kino. Nawet w teatrze trudno mi było utrzymać otwarte oczy. Usiadłam na skraju łóżka, chwyciłam kule, wstałam. Do końca tygodnia byłam zwolniona ze wszystkich zajęć ze względu na trudności z poruszaniem, więc nie musiałam się z niczym spieszyć. Na spokojnie wykonałam wszystkie poranne czynności i skierowałam się na stołówkę. Powitała mnie całkowita pustka. No tak, wszyscy na zajęciach. Westchnęłam cicho, kuśtykając w stronę kuchni. Naprędce zrobiłam tosty i herbatę, po czym usiadłam przy najbliższym stoliku. Zjeść wolałam w pośpiechu. Dlaczego? Było wpół do dwunastej, co oznaczało, że za piętnaście minut rozpocznie się długa przerwa. Znając życie, pół akademii planowało ją spędzić właśnie tutaj, więc ja miałam zamiar ewakuować się do stajni. Już po chwili niechętnie, acz energicznie pokonywałam kolejne stopnie, modląc się w duszy, aby po drodze nie stracić równowagi. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy znalazłam się na dole i spojrzałam z powrotem na schody, które chcąc nie chcąc będę musiała pokonać ponownie. Nie zwracając sobie tym dłużej głowy, udałam się do siodlarni. Chwyciłam za skrzynkę ze szczotkami Kalandora i już po chwili byłam pod jego boksem.
- Cześć młody - szepnęłam, podając mu marchewkę. - Dzisiaj czeka cię tylko popołudniowy padok, pojeździmy dopiero w środę - mruknęłam, chwytając za zgrzebło. Odłożyłam kule na bok i na jednej nodze, podtrzymując się ścianki, przemieszczałam się wokół konia, rozczesując wszystkie zaklejki. Jako, że wałach dawno nie zaznał porządnego, dokładnego czyszczenia, spędziłam przy nim ponad godzinę. Czas mijał szybciej, niż się tego spodziewałam, dlatego gdy odkładałam sprzęt na miejsce, niezwykle zdziwiła mnie obecność Ani w siodlarni.
- Cześć - Uśmiechnęłam się na powitanie, umieszczając skrzynkę z powrotem w szafce.
- Hej - odparła dziewczyna, taksując mnie wzrokiem. - Nie odpoczywasz? - zdziwiła się, wstając z sofy.
- Usztywniona noga to jeszcze nie kalectwo, choć wiem, że wygląda podobnie - prychnęłam, przewracając nieznacznie oczami. - Nie wiesz może, gdzie znajdę Remka? - zapytałam po chwili zastanowienia.
- Tu - blondynka nie zdążyła nawet otworzyć ust, kiedy za mną, nie wiadomo skąd pojawił się szatyn. Bez słowa wziął sprzęt Lune i wyszedł na korytarz, przytrzymując mi po drodze drzwi i przepuszczając przodem. - Nie zastałem cie w pokoju, więc domyśliłem się, że będziesz w stajni - powiedział, uprzedzając tym samym moje pytanie.
- To dużo tłumaczy, a tak zmieniając nieco temat, dużo filmu przespałam? Bo jakoś mało z niego pamiętam - zaśmiałam się, wywołując tym samym uśmiech na twarzy chłopaka.


<Remek? Przepraszam, że tak długo czekałaś D:>

sobota, 18 października 2014

Od Dawida C.D Ani

Zamyśliłem się. Co robić? Artem po ciemnu może sam znalazłby drogę, ale z nami na pewno się pogubi. Nie mamy żadnego światła? Telefon racja zostawiłem w pokoju cholera. Ania też swojego nie wzięła. Hmm. Co ja właściwie wziąłem ze sobą? Nic? Nie no na pewno coś zabrałem.Gorączkowo przeszukałem wszystkie kieszenie. Na koszuli, w spodniach nawet w kapturze. I co? Parę papierków, chusteczka (ugh zużyta) i zapałka. Skąd ona wciąż nie wiem.
- Um - bąknąłem myśląc co by z tym zrobić. Papier + zapałka? Nic. Zapałka + krzesiwo = ogień. Papier + ogień = ognisko! Krzesiwo? Wystarczy krzemień. Albo coś w tym stylu.
- Masz może krzemień? - spytałem powoli.
- Raczej nie - odparła nieco zdziwionym głosem - Czemu pytasz?
- Bo moglibyśmy rozpalić ogień. Mam trochę papieru i zapałki. Artem znajdzie nam polanę, na której moglibyśmy przeczekać noc. Do świtu albo chociaż szarówki. Ta jest zbyt zarośnięta i mała. Ogień mógłby ją zająć. Potrzebujemy większej.
Usłyszałem szelest przeszukiwanych kieszeni. Dziewczyna mruczała coś cicho pod nosem, szarpiąc się z zamkami.
- Nie wierzę - usłyszałem jej rozweselony głos - Mam pudełko po zapałkach. Musiałam je zabrać przez przypadek z siodlarni, żeby je wyrzucić. Teraz tylko Artem..
- Fortuna nam sprzyja - uśmiechnąłem się pod nosem i pochyliłem do końskiego ucha - Szukaj, mały. szukaj! - szepnąłem, ściskając go łydkami. Ogier po chwili wahania ruszył ostrożnie przed siebie kierując się tylko sobie znaną ścieżką. Makabreska poszła za nim trzymając się blisko konia. Artem, o dziwo, nic sobie z tego nie robił wręcz przeciwnie czasem nawet sprawdzał czy klacz wciąż jest za nim. Otaczająca nas ciemność zbladła, coraz widoczniejsze były zarysy drzew i krzewów. Niebo przykryło się ugwieżdżoną peleryną dając tę namiastkę światła. Księżyc uniósł wysoką swe oblicze rozświetlając ukrytą wśród ściółki jelenią dróżkę. Artem podążał nią pewnie, forsując niskie krzaki i łamiąc suche gałęzie. Nie minęło wiele czasu, gdy naszym oczom ukazała się skąpana w blasku polanka. Zauważyłem, że trawa na niej została całkowicie wypalona. Krąg ziemi sięgał do krawędzi lasu, ale drzewa były nienaruszone. Kontrolowany pożar? Ktoś chyba chciał wyplenić jakieś chwasty... Możliwe całkiem.
Kasztanek zatrzymał się w mniej więcej połowie długości i spojrzał na mnie wyczekująco. Poklepałem go po szyi i pochwaliłem, po czym zeskoczyłem z jego grzbietu. Ania zrobiła to samo i podeszła do mnie z Makabreską w ręce.
- Co teraz? - spytała, rozglądając się wokół.
- Musimy pozbierać trochę suchych gałązek - odparłem zakładając wodze Artemowi tak, żeby nie plątały mu się pod nogami - Rozpalimy małe ognisko. Konie możemy puścić wolno, nie uciekną.
Pokiwała głową i podobnie zrobiła z cuglami Makabreski. Araby rozeszły się wyszukując trawy, ale nie poruszały się poza obręb polany. Wskazałem Ani stos gałęzi, sam zbierając już innym. Po krótkiej chwili uzbieraliśmy całkiem niezłą podstawę do porządnego ogniska. Wyjąłem moją zapałkę i wziąłem od dziewczyny pudełeczko. Ostrożnym ruchem zapaliłem zapałkę i zająłem ogniem papierek. Ten zapłoną szybko. Podłożyłem go pod gałęzie, modląc się żeby też zapłonęły. Po niekończącej się chwili stos zajął się i rozświetlił nasze twarze wątłym światłem. Delikatnie dmuchnąłem rozżarzając ognisko. Gdy płomień nabrał pewności, podniosłem głowę i uśmiechnąłem się do Ani.
- Udało się - rzuciłem z dumą - Teraz tylko doczekać świtu.
- Nie możemy usiąść na samej ziemi - zauważyła blondynka - A bluz też nie zdejmiemy.
- Weźmy któryś z czapraków. Wewnętrzną stroną do góry, koń nie otrze się, gdy potem z powrotem się go założy.
Ania popatrzyła na mnie z aprobatą, ale i z prośbą. No taaak. Wykrzywiłem usta, ale bez słowa podszedłem do Artema i podprowadziłem go pod ognisko. Zdjąłem z niego siodło, odłożyłem je na bok i, z bólem, wziąłem nowiutki czaprak. Kasztanek chwile przy nas postał po czym wrócił do szukania trawy. Spojrzałem ciężko na Anię i rozłożyłem materiał na ziemi. Westchnąłem teatralnie i wskazałem na leżący czaprak.
- Zapraszam - mruknąłem siadając.
Dziewczyna uśmiechnęła się i przysiadła obok. Ognisko płonęło jasno, dając nam wiele ciepła. Odprężyłem się i rozłożyłem wygodniej.
- Znasz może jakieś straszne historie? - zagadnąłem, spoglądając na dziewczynę - Trzeba by jakoś zająć ten czas.

<Aniu? :3> 

Od Ani - Srebrzanka cz. 3

Klacz była oddalona ode mnie o jakieś 3 metry, ale czułam na kartu jej oddech. Zimny i niepewny. Stałam prosto i nieruchomo. Korciło mnie by się odwrócić, ale uznałam, że to zły moment. Srebrzanka nadal trzymała się z tyłu, ale słyszałam, że się poruszała. Żółte liście zrzucone przez drzewa szumiały pod jej kopytami. Koń co chwila robił kilka niepewnym kroków w moją stronę, po czym znowu uciekał tam, gdzie wcześniej,
Zaczęłam się odwracać, najwolniej jak tylko mogłam. Wyglądało to tak, jakbym robiła to w slow motion. Z każdym moim ruchem klacz odsuwała się do tyłu, prychając ostrzegawczo. Bałam się, że ucieknie. Gdy stanęłam z nią twarzą w twarz spodziewałam się, że zaraz zniknie wśród jesiennych drzew. Ale tak się nie stało. Stała daleko ode mnie, ale jednak STAŁA. Nie uciekła, nie zaatakowała, chociaż wyglądała na strasznie wkurzoną i wystraszoną. Uszy miała położone bardzo nisko, a chrapy mocno rozwarte i głęboko oddychała. W każdej chwili gotowa by rzucić się do ucieczki.
Schyliłam się lekko, bo chciałam położyć wiaderko z owsem na ziemię. Klacz na moment podniosła głowę w geście ciekawości, po czym znowu spuściła i zrobiła "groźną minę". Delikatnym ruchem opuściłam wiadro na ziemię, starają się nie wydawać żadnych odgłosów. Udało się. Koń ani drgnął. Teraz wolno zaczęła kucać. Srebrzanka tupnęła nogą. Zatrzymałam się. Odczekałam chwilę, aż się uspokoi. Gdy zwolniła oddech zaczęłam schylać się dalej. W końcu kucnęłam. Trzymając się na stopach jak najwolniej wsadziłam rękę do wiaderka. Srebrzanka spojrzała z niepewnym zainteresowaniem. Zrobiła krok w bok. Ja zaczęłam bawić się owsem. Przesypywałam je, unosiłam tak, by koń zobaczył, że mam coś dobrego. Ale klacz nadal stała tam gdzie wcześniej. Patrzyła się na mnie dużymi oczami. Zrozumiałam, że do mnie nie podejdzie. Wstałam więc, starając się nie szeleścić liśćmi pod moimi stopami, i zaczęłam się cofać. Powoli, krok po kroku. W ręku nadal miałam stajenny uwiąz.
Była już w odległości pół metra od wiadra. 1 metr... 2... 3... Klacz nawet nie drgnęła. Gdy doszłam do 5 metrów zatrzymałam się i spojrzałam w przestrzeń obok niej - nie chciałam jej speszyć swoim wzrokiem. Stałyśmy tak dobrych parę minut. Słońce nadal świeciło raźnie, ale zaczął dąć zimny wiatr. Bawił się moimi włosami, rozrzucając je na wszystkie możliwe strony. Już sobie wyobrażam rozczesywanie ich wieczorem. Srebrzanka kryła się w cieniu, a jej zapuszczona grzywa zakrywała jej przenikliwe oczy. Na tle starych drzew wyglądała bajecznie, a nawet magicznie. Niczym jednorożec. Gdy byłam mała zawsze chciałam mieć jednorożca (ale ja była, głupiutka). Srebrzanka może nie miała rogu, nie umiała czarować magią i raczej nie żarła tęczy na śniadanie, ale patrząc na jej sierść i postawę można by ją porównywać do tych mistycznych stworzeń. Nagle przypomniał mi się pewien fakt - w średniowieczu wypuszczano młode dziewczęta do lasu jako "przynęty" na jednorożce. Teraz byłam uczestniczką takiej sytuacji, z tym, że odbywała się ona kilka wieków później. Z tą jednak różnicą, że ja byłam raczej łowcą, niż przynętą.
Nagle "jednorożec" poruszył się. Łoł! Jakiś progres! Zrobiła krok w stronę czarnego wiaderka, bacznie je obserwując. Pewnie dawno nie miała do czynienia z czymś takim jak plastik. Kolejny krok i towarzyszący mu szum liści. Kolejny... I następny...
Srebrzanka zbliżyła się do wiadra. Spojrzała na mnie, kładąc nisko uszy - znak ostrzegawczy. W jej oczach zobaczyłam iskrę niepewności.
Schyliła głowę, dalej będąc czujna i zaczęła powolnie chrupać owies i resztę smakołyków z wiaderka. Jadła i jadła. Gdy tylko do jej mózgu dotarły informacje o smakowitości zawartości czarnego pojemnika, kompletnie zapomniała, że stoję o kilka kroków przed nią. Czas na mój krok.
Zacisnęłam rękę na uwiązie i przesunęłam prawą stopę do przodu, zgrabnie omijając liczne liście robiące za leśną ściółkę. Poczułam jak wzbierają we mnie nerwy. Położyłam stopę - nie zauważyła. Zachęcona takim rezultatem zrobiłam kolejny krok. Zachowywałam się najciszej jak tylko mogłam. Bądź co bądź, był to dziki koń i nie wiedziałam jak zareaguje w niebezpieczeństwie. A byłam z nim sam na sam w lesie.
Kolejnych kilka posunięć. Poruszałam się bezszelestnie, lawirując między kupkami żółtych i czerwonych liści. Klacz dalej jadła. Zadziwiało mnie jej tempo jedzenie. Normalny koń zżarłby wszystko za jednym zamachem (no np. taka Breska), a ona? Ona żuła powoli, jak smakosz kosztujący dania warte fortunę. Powolny ruch jej szczęk dochodził do moich uszu.
Wiatr zawiał mi w plecy. Byłam już o krok do wiaderka i do Srebrzanki. Podniosłam rękę, powoli i cicho. Nakierowałam ją na jej pysk. Wbiłam palce w uwiąz, tak, jakbym chciała, żeby ten trawiasty sznur wchłonął moje zdenerwowanie. Moja dłoń zbliżała się nieubłaganie do jej czoła. Już prawie... Prawie...
Nagle klacz uniosła głowę, w geście przerażenia. Spojrzała na mnie, a w jej oczach zabłysnął gniew i ogromny strach. Znieruchomiałam z ręką wyciągniętą do przodu.
Srebrzanka prychnęła kilka razy i, jakby chcą mnie wystraszyć, stanęła dęba. Przerażona upadłam tyłkiem na miękką leśną ściółkę. Koń tańczył na tylnych nogach, wymachując niemiłosiernie przednimi i rżąc na cały las. Zrozumiałam, co chce mi przekazać - uciekaj.
Wstałam momentalnie i zaczęłam biec w stronę Akademii, porzucając za sobą czarne wiadro. Z odgłosów za moimi plecami wywnioskowałam, że klacz już opadła i zaczęła mnie gonić.
- O, cholera! - wrzasnęłam.
Wiatr był skierowany prosto na moją twarz, a szaleńczy bieg spowodował, że zaczęłam łzawić. Z tyłu niósł się odgłos galopu. Zaraz mnie dogoni!
Zaczęłam pędzić jeszcze szybciej, tak, jakby od tego zależało moje życie. A w sumie - zależało. Zobaczyłam płot. Kamień spadł z mojego szalenie łopoczącego serca. Ale do świętowania było jeszcze daleko - ze 3 metry.
Koń doganiał mnie. Czułam jak jej zimny oddech łaskocze mnie w plecy.
- Aaa! - krzyczałam na cały głos.
Płot.
Rozpędziłam się jak tylko mogłam i przeskoczyłam go (na szczęście nie był za wysoki). Z gruchotem upadłam na żwir po drugiej stronie. Nie wierze... Jestem uratowana!
Srebrzanka, jak się okazało, była zaraz za mną. Gdy dobiegła do płotu zatrzymała się nagle, robiąc kolejnego dęba. Po chwili uspokoiła się i zarżała. Spojrzała na mnie swoim przenikliwym wzrokiem i odwróciła się bestialsko, machając ogonem.
Potrząsnęłam głową, żeby się ogarnąć. Zdałam sobie sprawę, jak ogromne miałam szczęście. To stworzenie, notabene o kilkaset kilogramów cięższe ode mnie, mogło mnie zdrowo poturbować, a nawet zabić. Zachowałam się jak małe dziecko porywając się na oswajanie jej - szczególnie w pojedynkę.
To jednak nie ostudziło mojego zapału. Wręcz przeciwnie - zmotywowało mnie do działania. Chwyciłam za uwiąz, który leżał rozwiązany obok mnie. Wstałam i otrzepałam pogruchotane kolana. Nic wielkiego - drobne zadrapanie.
Najbardziej mi było żal wiadra, które stało dalej w lesie. Mam nadzieje, że uda mi się je jeszcze odzyskać. Np. kiedy po raz kolejny odwiedzę Srebrzankę.

CDN.

czwartek, 16 października 2014

Od Ani CD. Remika

Remek zniknął za drzwiami stajni, a ja przycięłam Makabresce różowo-brązowo uwiąz. Postanowiłam ją wypuścić na padok- skończyła dziś pracę i nie zamierzałam ją już męczyć. Otworzyłam skrzypiące drzwiczki bosku i powoli wyprowadziłam konia na zewnątrz. Wychodząc powiedziałam "dzień dobry" do pana Bartka. Patrzył się na mnie tym swoim nietypowym wzrokiem, który oznaczał: "zadam ci opiekę nad jakimś koniem". Dobrze znałam ten wzrok- widziałam go już 2 razy (pierwszy - dał mi pod opiekę Dalilę, a potem Coby'iego. Cóż, zapowiadało się dużo roboty.
Wyszłam z drewnianego budynku i skierowałam się w prawą stronię - w kierunku małego padoku dla nowych koni, które dopiero się asymilowały (czyli miejsca idealnego dla Reski). Otworzyłam zardzewiałą metalową bramkę, odpięłam uwiąz mojemu Potworkowi i klepnęłam ją w zad, że poleciała po przodu. Klacz ruszyła z kopyta i już po kilku sekundach galopowała po całym wybiegu. Zamknęłam bramkę i złożyłam uwiąz. Nagle zauważyłam, że naprzeciwko mnie, na padoku, stoi biało-kasztanowy koń, o czach czarnych jak noc. Ktoś dołączył do Akademii. Pierwsza myśl - ta rudowłosa dziewczyna, co ją widziałam z Remkiem.
- Hej! - wrzasnął ktoś za moimi plecami.
Wystraszyłam się tak, że aż dostałam gęsiej skórki.
- Boże! - wykrzyknęłam i odwróciłam się natychmiastowo. Stałam na przeciwko piegowatej osóbki. - Wystraszyłam mnie!
- Sory, nie chciałam - powiedziała, uśmiechając się. Rozpoznałam w niej tę nową dziewczynę, o której mówił Remik. - Hej, tak w ogóle!
- No cześć - mruknęłam, otrząsając się z szoku. - My się chyba jeszcze nie znamy.
- Prawda, nie znamy - odrzekła, a uśmiech nie znikał z jej piegowatej twarzy. - Marcelina Hufiec.
- Ania Olszewska. Nowa w Akademii?
- Owszem.
- I jak podoba ci się?
- Nawet bardzo - powiedziała, teatralnie rozglądając się na wszystkie strony.
- Ten - wskazałam na konia na padoku - koń jest twój?
- No. Ogier, nazywa się Brandon.
Ogier i klacz na jednym padoku, to nie wróży nic dobrego. Marcelina chyba odczytała moje myśli, bo zaraz odpowiedziała.
- Nie martw się, zaraz biorę go na jazdy. Nic nie zrobi twojej klaczy - mrugnęła znacząco.
- Spoko.
- Chcesz zobaczyć jak jeżdżę? - zapytała dziewczyna z ognikami w oczach.
- W sumie... Czemu nie. Masz z kimś trening, czy idziesz ćwiczyć sama?
- Sama - mówiąc to przeszła przez metalowe ogrodzenie i skierowała się do swojego ogiera.
Gdy już zdołała go złapać i zaciągnąć do furtki powiedziała w moją stronę:
- Chodź, idziemy na ujeżdżalnię - machnęła ręką i ominęła mnie prowadząc konia. Dogoniłam ją i zaczęłyśmy rozmowę o gimnazjum.

<Marcela?>

Od Remka C.D Asi

- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskar...