środa, 22 października 2014

Od Remka C.D Asi

- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskarżycielsko, zbudzony ze snu. Szczeniak przeciągnął się ospale i z powrotem zwinął w kłębek ułożony w zgięciu mojego łokcia. Pomiziałem go lekko za uchem i skupiłem swoją uwagę na słowach Asi, która zaczęła już mi coś relacjonować. Szczerze? Nie mam pojęcia o czym mówi. Mruczałem w słuchawkę jakieś potwierdzenia, starając się nie zasnąć. Która godzina? Uhh.. raptem dziesiąta. To ledwo pięć godzinek snu. Chyba. Zachciało się, Dawidowi, urządzać męski wieczór. Jak ja w ogóle dotarłem do pokoju? Nie jestem pewien. Jeny..
- To jak jedziemy? - głos Asi przywrócił mnie do rzeczywistości.
- O której?
- Jakoś na dwunastą? Pasuje?
Południe? Południe?! No chyba raczej nie. Jejuu... nie wyrobię się nawet jakbym chciał. Dziś jest sobota, no. Kto wstaje przed dwunastą? Nie lepiej wrócić do łóżka? Poczytać? Cokolwiek w pokoju? Uhh. Zresztą Lune nadwyrężyła sobie ścięgno. Nie chcę jej okuleć. Sasza ma Sorayę jej też nie wezmę. Co prawda mógłbym wziąć któregoś z koni akademickich, ale..
- Pada - stwierdziłem, spoglądając przez okno. Rzeczywiście padało. Deszcz uderzał w okno wybijając nierówny rytm. No tak. Październik. Czego innego się spodziewać?
- Zawsze możemy pójść na halę - odparła rezolutnie Asia.
- No taa - zdusiłem westchnięcie i poderwałem się z łóżka. Chłód panujący w pokoju nieco mnie orzeźwił. Wziąłem głębszy oddech i, zastanowiwszy się chwilę, zgodziłem się na propozycje Asi.
- W hali o dwunastej - podsumowała wesoło dziewczyna - Do zobaczenia.
- No pa - mruknąłem, odkładając telefon.
Przez dobrych kilka minut siedziałem w bezruchu zbierając się do wstania. Niestety moje kończyny odmawiały posłuszeństwa i, za żadne skarby świata, nie chciały spełniać moich rozkazów. W końcu zirytowany bezczynnością poderwałem się z łóżka, niemal z niego wyskakując. Jestem boso, stwierdziłem, czując pod stopami mięciutki, pluszowy dywanik. Dziwne. Miałem wrażenie, że kładłem się ze skarpetkami. Ale w sumie.. Nic nie jest pewne. Rozciągnąłem się i poczłapałem do łazienki. Muszę wziąć prysznic, umyć zęby i sprowadzić do porządku to co niegdyś nazywałem włosami. Jasna cholera jak? Nie rozumiem. Przecież nie wypiliśmy ani krzty alkoholu czy czego innego. Jakim prawem czuję się jakby mnie przeżuto a następnie wypluto? Nie fair. Not at all.
Zanim się ogarnąłem było już dobre dziesięć po 11. Na szybkości zjadłem jakieś śniadanie ( co i tak zajęło kolejnych 15 minut) i popędziłem do pani Romy, żeby wyprosić sobie jakiegoś konia. Po kilku błagalnych spojrzeniach zezwoliła mi wziąć Nutę. Jasnogniada klaczka była małym koniem. Miała jakieś może 1,50 m, ale dobrze pamiętam jak śmigała pod takim Dawidem. Ten konik ma w sobie więcej werwy niż niejeden gorącokrwisty wierzchowiec. W kilka chwil doprowadziłem ją do porządku i osiodłałem w uroczy jasny rząd z liliowymi akcentami. Jooj jaki słodziaczek z niej. Punkt dwunasta stawiłem się pod halą. Dosiadłem Nutkę i zacząłem ją rozciągać na ujeżdżalni oczekując na przybycie Asi.

<Asiu?>

poniedziałek, 20 października 2014

Od Asi CD. Remka

Spojrzałam na niego, zastanawiając się, czy mówi na poważnie. Był jednak tak zamyślony i zaawansowany czyszczeniem Lune, że nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Stanęłam obok boksu i rzuciłam zgrzebło do skrzynki, podnosząc kule z ziemi. Popatrzylam na chłopaka, próbując zgadnąć o co mu chodzi. Wydawał się jakiś... Nieobecny. Jakby nagle postanowił zamknąć się w sobie. Dziwne, to do niego niepodobne.
- Remek, nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie mam za bardzo jak przyprowadzić ci konia - powiedziałam, a szatyn przeniósł wzrok na mnie. Pokiwał głową i bez słowa skierował się do sąsiedniej części budynku. Uniosłam brwi, śledząc go spojrzeniem. Zachowywał się co najmniej dziwne. Zmarszczyłam lekko czoło i udałam się do siodlarni, aby przynieść chociaż część ekwipunku. Nie mając możliwości chwycenia wszystkiego w ręce, przewiesiłam homonta na karku i pokuśtykałam z powrotem do chłopaka.
- Proszę, tyle dałam radę przynieść - uśmiechnęłam się i najwyraźniej mój widok musiał być komiczny, ponieważ otrzymałam podobny gest.
- Dziękuję - odparł, szybko zdejmując ze mnie rząd i zakładając go na szyję obu klaczy.
- Skoro masz w planach powożenie, to ja wrócę do siebie - wskazałam głową na drzwi, cmoknęłam chłopaka w policzek i nie czekając na odpowiedź, poszłam do pokoju. Opadłam na łóżko, zmęczona pokonywaniem schodów.

Weekend, upragniony, cudowny weekend, a wraz z nim wyczekiwana wizyta w szpitalu. Kontrola, ocena lekarza i inne pierdoły. Z uśmiechem na ustach odmeldowałam się u pani Romy, szkoda tylko, że spochmurniałam już na przystanku. Dlaczego? Powód całkiem prosty, w końcu, uciekłam bez wpisu. Lekarze i pielęgniarki zapewne mieli ochotę mnie zabić, przez co w głowie zaczęły pojawiać się dziwne scenariusze. Dopiero gdy byłam na miejscu, obleciał mnie tchórz. Stałam przed wejściem, bijąc się z myślami. Z jednej strony, czekało na mnie mnóstwo negatywnych emocji skierowanych na moją osobę, ale z drugiej z kolei, im szybciej to załatwię, tym szybciej będę mogła normalnie chodzić. Westchnęłam pod nosem i weszłam do środka, raz kozie śmierć.
Wbrew obawom, wizyta okazała się całkiem przyjemna. Lekarz dyżurny szybko obejrzał nogę, oświadczył, że wszystko w porządku i byłam wolna. Gorzej z pielęgniarką, która poznała mnie w tłumie i zganiła na środku korytarza. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i wybrałam numer do Remka.
- Halo? - usłyszałam jego zaspany głos. No tak, kto nie śpi o dziesiątej, kiedy ma wolne?
- Miałbyś może ochotę na teren? - zapytałam, wsiadając do zielonego busa.


<Remek? Beznadziejne, bo beznadziejne, ale jest.>

niedziela, 19 października 2014

Od Remka C.D Asi

- Nie - odparłem, przeciągając ostatnią samogłoskę - Usnęłaś jakoś w 15 minucie kiedy główny bohater widzi śmierć swoich rodziców, nic godnego uwagi - puściłem do niej oczko - Potem już tylko całe 1,5 h reszty filmu.
Dziewczyna zaśmiała się i szturchnęła mnie w ramię. Z trudem utrzymałem skrzynkę ze sprzętem Sagi w rękach, balansując niebezpiecznie na pięcie. Po kilku nieskończonych sekundach złapałem na powrót równowagę.
- Ogólnie rzecz biorąc nic nie straciłaś - uśmiechnąłem się.
- Najwyżej mi kiedyś opowiesz - odwzajemniła gest - Będziesz jeździł na Lune?
- Jeździć nie. Mam zamiar popracować dziś trochę w zaprzęgu kilku konnym. Konkretniej dwu. Tylko muszę zgarnąć któregoś z koni akademickich. Jakieś propozycje?
Wzruszyła lekko ramionami.
- Nie interesuję się powożeniem, ale chyba Dalila się sprawdza. Raz widziałam ją  w zaprzęgu z Elegantem, wyglądało ze sobą dobrze współpracują.
Pokiwałem głową przyznając jej racje. W międzyczasie dotarliśmy do boksu mojej srokatej i mogłem zacząć rozczesywać jej splątaną sierść.
- Dalila - mruknąłem cicho, zastanawiając się - Jestem dobrą parą, ale nie wiem czy sprawdzi się z Sagą. Nie przepadają za sobą.
- A Elegant? - podsunęła, sięgając po drugie zgrzebło.
- Nie nadaje się do tego co mam zamiar trenować. Nie jest zbyt... zwrotny. Nie dotrzyma kroku Sadze - wytłumaczyłem, pozbywając się sklejek z brzucha.
Dziewczyna zamyśliła się pedantycznie czyszcząc kark klaczy. Lune stała spokojnie ciesząc się naszą uwagą i opieką. Moje kochane, pomyślałem z  czułością. Chyba nie mogłem trafić na lepszego konia. Lunka to zdecydowanie jedna z najlepszych klaczy w naszej rodzinnej hodowli. Córka Sun Glossom trudno o lepszy rodowód. Pamiętam jeszcze jaki ojciec był dumny kiedy Saga się urodziła. Śliczny, mały ale silny źrebak z tym czymś w oczach. Nadzieja rancza. Ech będzie musiała kiedyś w końcu zostać matką. Tata mi nie popuści tego, oj nie. Tylko niby jaki ogier miałby zostać jej partnerem? Żaden z tych naszych się nie nadaje. Trzeba będzie poszukać trochę. Gdzie w Polsce można znaleźć jakąś hodowlę Paint Horse?
- Nie wiem, Remku - usłyszałem nagle głos Asi, czyszczącej grzbiet Lune - Czemu pytasz?
- Głośno myślę, przepraszam - odparłem nieco zaskoczony. Powiedziałem to na głos? Huh. Nie wiedziałem, że mówię to co myślę. Czasami w każdym razie. Hmm to by wyjaśniało czemu zdarza się, że ludzie dziwnie na mnie patrzę. Cholerka.
- To co wymyśliłeś, którego konia weźmiesz? - spytała po chwili Asia, kończąc szczotkowanie zadu.
- Ta, chyba Tarę. Ostatnio całkiem nieźle radziły sobie z Sagą. Współpracują ze sobą - sięgnąłem po kopystkę i wziąłem się za czyszczenie kopyt klaczy - Mogę mieć do ciebie prośbę?
- Jaką? - dziewczyna odłożyła z powrotem zgrzebło i oparła się o jedną ze ścian boksu.
- Przyprowadziłabyś mi Tarę pod stajnie? Albo chociaż przyniosła uprząż Lune? - spojrzałem na nią prosząco, uśmiechając się - Byłbym wdzięczny.

<Asiu? ;3>

Od Asi CD. Remka

- Cokolwiek - mruknęłam w końcu, kiedy po pólgodzinnym poszukiwaniu byłam zwyczajnie zmęczona. Oddałam laptopa w ręce Remka i oparłam głowę na jego ramieniu, obserwując, co robi. Przez jakiś czas przewijał myszką po stronie, by w końcu wybrać jeden z najwyżej ocenionych filmów w kategorii dramat.
- Nie wiem, jak ty, ale ja się jeszcze nie spotkałam z "lekkim" dramatem - zauważyłam, unosząc delikatnie brew.
- Myślę, że nie będzie najgorzej - optymista. Położyliśmy się obok siebie, a chłopak objął mnie ramieniem. Ułożyłam się wygodnie, tak, aby móc w spokoju i bez wiercenia mieć seans za sobą.

Obudziły mnie promienie słońca, wdzierając się do pokoju poprzez zasłonięte rolety. Powoli próbowałam przypomnieć sobie poprzedni dzień. Zwiałam ze szpitala z Anią, poszłyśmy na kawę w towarzystwie Remka, oglądąłam film z Remkiem, bez Ani i... Wątek mi się urwał. No tak, zapomniałam, dlaczego tak rzadko coś oglądałam. Jedyne miejsce, w którym nie zasypiałam podczas wyświetlania kolejnych scen, to kino. Nawet w teatrze trudno mi było utrzymać otwarte oczy. Usiadłam na skraju łóżka, chwyciłam kule, wstałam. Do końca tygodnia byłam zwolniona ze wszystkich zajęć ze względu na trudności z poruszaniem, więc nie musiałam się z niczym spieszyć. Na spokojnie wykonałam wszystkie poranne czynności i skierowałam się na stołówkę. Powitała mnie całkowita pustka. No tak, wszyscy na zajęciach. Westchnęłam cicho, kuśtykając w stronę kuchni. Naprędce zrobiłam tosty i herbatę, po czym usiadłam przy najbliższym stoliku. Zjeść wolałam w pośpiechu. Dlaczego? Było wpół do dwunastej, co oznaczało, że za piętnaście minut rozpocznie się długa przerwa. Znając życie, pół akademii planowało ją spędzić właśnie tutaj, więc ja miałam zamiar ewakuować się do stajni. Już po chwili niechętnie, acz energicznie pokonywałam kolejne stopnie, modląc się w duszy, aby po drodze nie stracić równowagi. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy znalazłam się na dole i spojrzałam z powrotem na schody, które chcąc nie chcąc będę musiała pokonać ponownie. Nie zwracając sobie tym dłużej głowy, udałam się do siodlarni. Chwyciłam za skrzynkę ze szczotkami Kalandora i już po chwili byłam pod jego boksem.
- Cześć młody - szepnęłam, podając mu marchewkę. - Dzisiaj czeka cię tylko popołudniowy padok, pojeździmy dopiero w środę - mruknęłam, chwytając za zgrzebło. Odłożyłam kule na bok i na jednej nodze, podtrzymując się ścianki, przemieszczałam się wokół konia, rozczesując wszystkie zaklejki. Jako, że wałach dawno nie zaznał porządnego, dokładnego czyszczenia, spędziłam przy nim ponad godzinę. Czas mijał szybciej, niż się tego spodziewałam, dlatego gdy odkładałam sprzęt na miejsce, niezwykle zdziwiła mnie obecność Ani w siodlarni.
- Cześć - Uśmiechnęłam się na powitanie, umieszczając skrzynkę z powrotem w szafce.
- Hej - odparła dziewczyna, taksując mnie wzrokiem. - Nie odpoczywasz? - zdziwiła się, wstając z sofy.
- Usztywniona noga to jeszcze nie kalectwo, choć wiem, że wygląda podobnie - prychnęłam, przewracając nieznacznie oczami. - Nie wiesz może, gdzie znajdę Remka? - zapytałam po chwili zastanowienia.
- Tu - blondynka nie zdążyła nawet otworzyć ust, kiedy za mną, nie wiadomo skąd pojawił się szatyn. Bez słowa wziął sprzęt Lune i wyszedł na korytarz, przytrzymując mi po drodze drzwi i przepuszczając przodem. - Nie zastałem cie w pokoju, więc domyśliłem się, że będziesz w stajni - powiedział, uprzedzając tym samym moje pytanie.
- To dużo tłumaczy, a tak zmieniając nieco temat, dużo filmu przespałam? Bo jakoś mało z niego pamiętam - zaśmiałam się, wywołując tym samym uśmiech na twarzy chłopaka.


<Remek? Przepraszam, że tak długo czekałaś D:>

sobota, 18 października 2014

Od Dawida C.D Ani

Zamyśliłem się. Co robić? Artem po ciemnu może sam znalazłby drogę, ale z nami na pewno się pogubi. Nie mamy żadnego światła? Telefon racja zostawiłem w pokoju cholera. Ania też swojego nie wzięła. Hmm. Co ja właściwie wziąłem ze sobą? Nic? Nie no na pewno coś zabrałem.Gorączkowo przeszukałem wszystkie kieszenie. Na koszuli, w spodniach nawet w kapturze. I co? Parę papierków, chusteczka (ugh zużyta) i zapałka. Skąd ona wciąż nie wiem.
- Um - bąknąłem myśląc co by z tym zrobić. Papier + zapałka? Nic. Zapałka + krzesiwo = ogień. Papier + ogień = ognisko! Krzesiwo? Wystarczy krzemień. Albo coś w tym stylu.
- Masz może krzemień? - spytałem powoli.
- Raczej nie - odparła nieco zdziwionym głosem - Czemu pytasz?
- Bo moglibyśmy rozpalić ogień. Mam trochę papieru i zapałki. Artem znajdzie nam polanę, na której moglibyśmy przeczekać noc. Do świtu albo chociaż szarówki. Ta jest zbyt zarośnięta i mała. Ogień mógłby ją zająć. Potrzebujemy większej.
Usłyszałem szelest przeszukiwanych kieszeni. Dziewczyna mruczała coś cicho pod nosem, szarpiąc się z zamkami.
- Nie wierzę - usłyszałem jej rozweselony głos - Mam pudełko po zapałkach. Musiałam je zabrać przez przypadek z siodlarni, żeby je wyrzucić. Teraz tylko Artem..
- Fortuna nam sprzyja - uśmiechnąłem się pod nosem i pochyliłem do końskiego ucha - Szukaj, mały. szukaj! - szepnąłem, ściskając go łydkami. Ogier po chwili wahania ruszył ostrożnie przed siebie kierując się tylko sobie znaną ścieżką. Makabreska poszła za nim trzymając się blisko konia. Artem, o dziwo, nic sobie z tego nie robił wręcz przeciwnie czasem nawet sprawdzał czy klacz wciąż jest za nim. Otaczająca nas ciemność zbladła, coraz widoczniejsze były zarysy drzew i krzewów. Niebo przykryło się ugwieżdżoną peleryną dając tę namiastkę światła. Księżyc uniósł wysoką swe oblicze rozświetlając ukrytą wśród ściółki jelenią dróżkę. Artem podążał nią pewnie, forsując niskie krzaki i łamiąc suche gałęzie. Nie minęło wiele czasu, gdy naszym oczom ukazała się skąpana w blasku polanka. Zauważyłem, że trawa na niej została całkowicie wypalona. Krąg ziemi sięgał do krawędzi lasu, ale drzewa były nienaruszone. Kontrolowany pożar? Ktoś chyba chciał wyplenić jakieś chwasty... Możliwe całkiem.
Kasztanek zatrzymał się w mniej więcej połowie długości i spojrzał na mnie wyczekująco. Poklepałem go po szyi i pochwaliłem, po czym zeskoczyłem z jego grzbietu. Ania zrobiła to samo i podeszła do mnie z Makabreską w ręce.
- Co teraz? - spytała, rozglądając się wokół.
- Musimy pozbierać trochę suchych gałązek - odparłem zakładając wodze Artemowi tak, żeby nie plątały mu się pod nogami - Rozpalimy małe ognisko. Konie możemy puścić wolno, nie uciekną.
Pokiwała głową i podobnie zrobiła z cuglami Makabreski. Araby rozeszły się wyszukując trawy, ale nie poruszały się poza obręb polany. Wskazałem Ani stos gałęzi, sam zbierając już innym. Po krótkiej chwili uzbieraliśmy całkiem niezłą podstawę do porządnego ogniska. Wyjąłem moją zapałkę i wziąłem od dziewczyny pudełeczko. Ostrożnym ruchem zapaliłem zapałkę i zająłem ogniem papierek. Ten zapłoną szybko. Podłożyłem go pod gałęzie, modląc się żeby też zapłonęły. Po niekończącej się chwili stos zajął się i rozświetlił nasze twarze wątłym światłem. Delikatnie dmuchnąłem rozżarzając ognisko. Gdy płomień nabrał pewności, podniosłem głowę i uśmiechnąłem się do Ani.
- Udało się - rzuciłem z dumą - Teraz tylko doczekać świtu.
- Nie możemy usiąść na samej ziemi - zauważyła blondynka - A bluz też nie zdejmiemy.
- Weźmy któryś z czapraków. Wewnętrzną stroną do góry, koń nie otrze się, gdy potem z powrotem się go założy.
Ania popatrzyła na mnie z aprobatą, ale i z prośbą. No taaak. Wykrzywiłem usta, ale bez słowa podszedłem do Artema i podprowadziłem go pod ognisko. Zdjąłem z niego siodło, odłożyłem je na bok i, z bólem, wziąłem nowiutki czaprak. Kasztanek chwile przy nas postał po czym wrócił do szukania trawy. Spojrzałem ciężko na Anię i rozłożyłem materiał na ziemi. Westchnąłem teatralnie i wskazałem na leżący czaprak.
- Zapraszam - mruknąłem siadając.
Dziewczyna uśmiechnęła się i przysiadła obok. Ognisko płonęło jasno, dając nam wiele ciepła. Odprężyłem się i rozłożyłem wygodniej.
- Znasz może jakieś straszne historie? - zagadnąłem, spoglądając na dziewczynę - Trzeba by jakoś zająć ten czas.

<Aniu? :3> 

Od Ani - Srebrzanka cz. 3

Klacz była oddalona ode mnie o jakieś 3 metry, ale czułam na kartu jej oddech. Zimny i niepewny. Stałam prosto i nieruchomo. Korciło mnie by się odwrócić, ale uznałam, że to zły moment. Srebrzanka nadal trzymała się z tyłu, ale słyszałam, że się poruszała. Żółte liście zrzucone przez drzewa szumiały pod jej kopytami. Koń co chwila robił kilka niepewnym kroków w moją stronę, po czym znowu uciekał tam, gdzie wcześniej,
Zaczęłam się odwracać, najwolniej jak tylko mogłam. Wyglądało to tak, jakbym robiła to w slow motion. Z każdym moim ruchem klacz odsuwała się do tyłu, prychając ostrzegawczo. Bałam się, że ucieknie. Gdy stanęłam z nią twarzą w twarz spodziewałam się, że zaraz zniknie wśród jesiennych drzew. Ale tak się nie stało. Stała daleko ode mnie, ale jednak STAŁA. Nie uciekła, nie zaatakowała, chociaż wyglądała na strasznie wkurzoną i wystraszoną. Uszy miała położone bardzo nisko, a chrapy mocno rozwarte i głęboko oddychała. W każdej chwili gotowa by rzucić się do ucieczki.
Schyliłam się lekko, bo chciałam położyć wiaderko z owsem na ziemię. Klacz na moment podniosła głowę w geście ciekawości, po czym znowu spuściła i zrobiła "groźną minę". Delikatnym ruchem opuściłam wiadro na ziemię, starają się nie wydawać żadnych odgłosów. Udało się. Koń ani drgnął. Teraz wolno zaczęła kucać. Srebrzanka tupnęła nogą. Zatrzymałam się. Odczekałam chwilę, aż się uspokoi. Gdy zwolniła oddech zaczęłam schylać się dalej. W końcu kucnęłam. Trzymając się na stopach jak najwolniej wsadziłam rękę do wiaderka. Srebrzanka spojrzała z niepewnym zainteresowaniem. Zrobiła krok w bok. Ja zaczęłam bawić się owsem. Przesypywałam je, unosiłam tak, by koń zobaczył, że mam coś dobrego. Ale klacz nadal stała tam gdzie wcześniej. Patrzyła się na mnie dużymi oczami. Zrozumiałam, że do mnie nie podejdzie. Wstałam więc, starając się nie szeleścić liśćmi pod moimi stopami, i zaczęłam się cofać. Powoli, krok po kroku. W ręku nadal miałam stajenny uwiąz.
Była już w odległości pół metra od wiadra. 1 metr... 2... 3... Klacz nawet nie drgnęła. Gdy doszłam do 5 metrów zatrzymałam się i spojrzałam w przestrzeń obok niej - nie chciałam jej speszyć swoim wzrokiem. Stałyśmy tak dobrych parę minut. Słońce nadal świeciło raźnie, ale zaczął dąć zimny wiatr. Bawił się moimi włosami, rozrzucając je na wszystkie możliwe strony. Już sobie wyobrażam rozczesywanie ich wieczorem. Srebrzanka kryła się w cieniu, a jej zapuszczona grzywa zakrywała jej przenikliwe oczy. Na tle starych drzew wyglądała bajecznie, a nawet magicznie. Niczym jednorożec. Gdy byłam mała zawsze chciałam mieć jednorożca (ale ja była, głupiutka). Srebrzanka może nie miała rogu, nie umiała czarować magią i raczej nie żarła tęczy na śniadanie, ale patrząc na jej sierść i postawę można by ją porównywać do tych mistycznych stworzeń. Nagle przypomniał mi się pewien fakt - w średniowieczu wypuszczano młode dziewczęta do lasu jako "przynęty" na jednorożce. Teraz byłam uczestniczką takiej sytuacji, z tym, że odbywała się ona kilka wieków później. Z tą jednak różnicą, że ja byłam raczej łowcą, niż przynętą.
Nagle "jednorożec" poruszył się. Łoł! Jakiś progres! Zrobiła krok w stronę czarnego wiaderka, bacznie je obserwując. Pewnie dawno nie miała do czynienia z czymś takim jak plastik. Kolejny krok i towarzyszący mu szum liści. Kolejny... I następny...
Srebrzanka zbliżyła się do wiadra. Spojrzała na mnie, kładąc nisko uszy - znak ostrzegawczy. W jej oczach zobaczyłam iskrę niepewności.
Schyliła głowę, dalej będąc czujna i zaczęła powolnie chrupać owies i resztę smakołyków z wiaderka. Jadła i jadła. Gdy tylko do jej mózgu dotarły informacje o smakowitości zawartości czarnego pojemnika, kompletnie zapomniała, że stoję o kilka kroków przed nią. Czas na mój krok.
Zacisnęłam rękę na uwiązie i przesunęłam prawą stopę do przodu, zgrabnie omijając liczne liście robiące za leśną ściółkę. Poczułam jak wzbierają we mnie nerwy. Położyłam stopę - nie zauważyła. Zachęcona takim rezultatem zrobiłam kolejny krok. Zachowywałam się najciszej jak tylko mogłam. Bądź co bądź, był to dziki koń i nie wiedziałam jak zareaguje w niebezpieczeństwie. A byłam z nim sam na sam w lesie.
Kolejnych kilka posunięć. Poruszałam się bezszelestnie, lawirując między kupkami żółtych i czerwonych liści. Klacz dalej jadła. Zadziwiało mnie jej tempo jedzenie. Normalny koń zżarłby wszystko za jednym zamachem (no np. taka Breska), a ona? Ona żuła powoli, jak smakosz kosztujący dania warte fortunę. Powolny ruch jej szczęk dochodził do moich uszu.
Wiatr zawiał mi w plecy. Byłam już o krok do wiaderka i do Srebrzanki. Podniosłam rękę, powoli i cicho. Nakierowałam ją na jej pysk. Wbiłam palce w uwiąz, tak, jakbym chciała, żeby ten trawiasty sznur wchłonął moje zdenerwowanie. Moja dłoń zbliżała się nieubłaganie do jej czoła. Już prawie... Prawie...
Nagle klacz uniosła głowę, w geście przerażenia. Spojrzała na mnie, a w jej oczach zabłysnął gniew i ogromny strach. Znieruchomiałam z ręką wyciągniętą do przodu.
Srebrzanka prychnęła kilka razy i, jakby chcą mnie wystraszyć, stanęła dęba. Przerażona upadłam tyłkiem na miękką leśną ściółkę. Koń tańczył na tylnych nogach, wymachując niemiłosiernie przednimi i rżąc na cały las. Zrozumiałam, co chce mi przekazać - uciekaj.
Wstałam momentalnie i zaczęłam biec w stronę Akademii, porzucając za sobą czarne wiadro. Z odgłosów za moimi plecami wywnioskowałam, że klacz już opadła i zaczęła mnie gonić.
- O, cholera! - wrzasnęłam.
Wiatr był skierowany prosto na moją twarz, a szaleńczy bieg spowodował, że zaczęłam łzawić. Z tyłu niósł się odgłos galopu. Zaraz mnie dogoni!
Zaczęłam pędzić jeszcze szybciej, tak, jakby od tego zależało moje życie. A w sumie - zależało. Zobaczyłam płot. Kamień spadł z mojego szalenie łopoczącego serca. Ale do świętowania było jeszcze daleko - ze 3 metry.
Koń doganiał mnie. Czułam jak jej zimny oddech łaskocze mnie w plecy.
- Aaa! - krzyczałam na cały głos.
Płot.
Rozpędziłam się jak tylko mogłam i przeskoczyłam go (na szczęście nie był za wysoki). Z gruchotem upadłam na żwir po drugiej stronie. Nie wierze... Jestem uratowana!
Srebrzanka, jak się okazało, była zaraz za mną. Gdy dobiegła do płotu zatrzymała się nagle, robiąc kolejnego dęba. Po chwili uspokoiła się i zarżała. Spojrzała na mnie swoim przenikliwym wzrokiem i odwróciła się bestialsko, machając ogonem.
Potrząsnęłam głową, żeby się ogarnąć. Zdałam sobie sprawę, jak ogromne miałam szczęście. To stworzenie, notabene o kilkaset kilogramów cięższe ode mnie, mogło mnie zdrowo poturbować, a nawet zabić. Zachowałam się jak małe dziecko porywając się na oswajanie jej - szczególnie w pojedynkę.
To jednak nie ostudziło mojego zapału. Wręcz przeciwnie - zmotywowało mnie do działania. Chwyciłam za uwiąz, który leżał rozwiązany obok mnie. Wstałam i otrzepałam pogruchotane kolana. Nic wielkiego - drobne zadrapanie.
Najbardziej mi było żal wiadra, które stało dalej w lesie. Mam nadzieje, że uda mi się je jeszcze odzyskać. Np. kiedy po raz kolejny odwiedzę Srebrzankę.

CDN.

czwartek, 16 października 2014

Od Ani CD. Remika

Remek zniknął za drzwiami stajni, a ja przycięłam Makabresce różowo-brązowo uwiąz. Postanowiłam ją wypuścić na padok- skończyła dziś pracę i nie zamierzałam ją już męczyć. Otworzyłam skrzypiące drzwiczki bosku i powoli wyprowadziłam konia na zewnątrz. Wychodząc powiedziałam "dzień dobry" do pana Bartka. Patrzył się na mnie tym swoim nietypowym wzrokiem, który oznaczał: "zadam ci opiekę nad jakimś koniem". Dobrze znałam ten wzrok- widziałam go już 2 razy (pierwszy - dał mi pod opiekę Dalilę, a potem Coby'iego. Cóż, zapowiadało się dużo roboty.
Wyszłam z drewnianego budynku i skierowałam się w prawą stronię - w kierunku małego padoku dla nowych koni, które dopiero się asymilowały (czyli miejsca idealnego dla Reski). Otworzyłam zardzewiałą metalową bramkę, odpięłam uwiąz mojemu Potworkowi i klepnęłam ją w zad, że poleciała po przodu. Klacz ruszyła z kopyta i już po kilku sekundach galopowała po całym wybiegu. Zamknęłam bramkę i złożyłam uwiąz. Nagle zauważyłam, że naprzeciwko mnie, na padoku, stoi biało-kasztanowy koń, o czach czarnych jak noc. Ktoś dołączył do Akademii. Pierwsza myśl - ta rudowłosa dziewczyna, co ją widziałam z Remkiem.
- Hej! - wrzasnął ktoś za moimi plecami.
Wystraszyłam się tak, że aż dostałam gęsiej skórki.
- Boże! - wykrzyknęłam i odwróciłam się natychmiastowo. Stałam na przeciwko piegowatej osóbki. - Wystraszyłam mnie!
- Sory, nie chciałam - powiedziała, uśmiechając się. Rozpoznałam w niej tę nową dziewczynę, o której mówił Remik. - Hej, tak w ogóle!
- No cześć - mruknęłam, otrząsając się z szoku. - My się chyba jeszcze nie znamy.
- Prawda, nie znamy - odrzekła, a uśmiech nie znikał z jej piegowatej twarzy. - Marcelina Hufiec.
- Ania Olszewska. Nowa w Akademii?
- Owszem.
- I jak podoba ci się?
- Nawet bardzo - powiedziała, teatralnie rozglądając się na wszystkie strony.
- Ten - wskazałam na konia na padoku - koń jest twój?
- No. Ogier, nazywa się Brandon.
Ogier i klacz na jednym padoku, to nie wróży nic dobrego. Marcelina chyba odczytała moje myśli, bo zaraz odpowiedziała.
- Nie martw się, zaraz biorę go na jazdy. Nic nie zrobi twojej klaczy - mrugnęła znacząco.
- Spoko.
- Chcesz zobaczyć jak jeżdżę? - zapytała dziewczyna z ognikami w oczach.
- W sumie... Czemu nie. Masz z kimś trening, czy idziesz ćwiczyć sama?
- Sama - mówiąc to przeszła przez metalowe ogrodzenie i skierowała się do swojego ogiera.
Gdy już zdołała go złapać i zaciągnąć do furtki powiedziała w moją stronę:
- Chodź, idziemy na ujeżdżalnię - machnęła ręką i ominęła mnie prowadząc konia. Dogoniłam ją i zaczęłyśmy rozmowę o gimnazjum.

<Marcela?>

Od Remka C.D Marceli

- Pozwolisz - sięgnąłem po ogłowie konia i szybko zarzuciłem mu je na pysk. Ścisnąłem w dłoniach luźno spuszczone wodze - Muszę go odstawić na pastwisko i zameldować się panu Dąbrowskiemu. Oraz zgarnąć jeszcze siodło co wpływa na fakt, że będę musiał iść pieszo - popatrzyłem na nią ponuro i, zarzuciwszy skórzane siodło na ramię, ruszyłem w stronę Akademii. Siwek podążał za mną grzecznie rozglądając się jedynie na boki. Przynajmniej już jest spokojny, pomyślałem pokonując kolejne metry na obolałych od wyścigowego półsiadu nogach. Wskoczyłbym na Filara jasne, czemu nie? Ale nie mogę. Bo muszę nieść siodło. Nie możesz go z powrotem założyć? Nie. Bo? Bo Filar już sobie nie da założyć siodła. Tylko panu Dąbrowskiemu daje się osiodłać. To wciąż źrebiec, wymaga treningów, pracy. A ja miałem go tylko "wybiegać". Pokazać jak działać z jeźdźcem. Tyle. Nie uczyć nakładania na powrót siodła. Po za tym to trudny koń. Syn Spitfire. Czemu nie ma na imię na "S"? Bo go przemianowano na Filara. Początkowo miał być Samuel, ale nie pasowało. Filar idealnie się z nim zgrał. Po prostu pasuje. Prawda? Prawda.
 Westchnąłem cichutko obserwując mijane drzewa. Już niemal całkiem straciły liście. Niektóre wziąć dumnie szeleściły barwnym listowiem, ale na jak długo? Zima będzie wczesna, stwierdziłem patrząc na kotłujące się ciemne chmury. Lunie deszcz jak nic. Może burza? Prawdopodobne. Lepiej będzie Filara zostawić w boksie. Przez zlewę mógłby zachorować. Tym bardziej po treningu. Przesuszę go ręcznikiem i odstawię do stajni. Pan Dąbrowski zrozumie  sam by tak zrobił. W sumie gdzie może się podziewać pan Bartosz? Pewnie dogląda roczników. Na wiosnę większość zacznie wstępne treningi. We wczesnym wieku mogłoby się wydawać. Ale tak zostaną lepiej wytrenowane a mniejszym kosztem. Opłacalne i skuteczne. Pan Dąbrowski wie co robi.
Gdy doszliśmy do stajen koni akademickich zaczęło kropić. Pośpiesznie wprowadziłem Filara do jego boksu, siodło zostawiając zawieszone na bramce. Zdjąłem ogierowi ogłowie i słomą przetarłem sierść. Nie było sensu biec aż do siodlarni. Gdy uznałem, że jest wystarczająco suchy, zarzuciwszy kaptur na głowę, zgarnąłem sprzęt i ruszyłem w stronę budynku z rzędem koni z Akademii. Odłożyłem wszystko na swoje miejsce i ruszyłem do krytej ujeżdżalnie. Z daleka było słychać polecenia trenera. Kogóż to męczy? No ciekawe, ciekawe.
Wszedłem na halę lustrując co się dzieje. Pan Dąbrowski surowo spoglądał na blondynkę i siwą klaczkę. Uśmiechnąłem się leciutko i podszedłem do starszego mężczyzny.
- Daje im pan niezły wycisk, co? - zagadnąłem wesoło.
Pan Bartosz zmierzył mnie wzrokiem, ale uśmiechnął się leciutko.
- Ano - odparł poprawiając kapelusz - Nieźle sobie radzą, ale nie tak łatwo przenieść teorię na praktykę. Jak tam Filar?
- Dobrze. Uległ jeźdźcowi i ślicznie chodził na dosiadzie. Teraz powinien dać spokój na kilka dni.
- Dzięki, młody. Może chciałbyś...
- Nie, nie - zaśmiałem się - Mam już swoje. Saga i Saszka. Plus teraz mała Soraya - uśmiechnąłem się.
- No tak - podrapał się po brodzie - Musze kogoś zapędzić do opieki nad Filarem - westchnął i spojrzał na Anię głaszczącą Makabreskę - Na dziś koniec - rzekł do nich - Było całkiem nieźle, ale wciąż może być lepiej. Do następnej lekcji oczekuję samodzielnych postępów - nakazał zmierzając je już przychylnym wzrokiem - Trzymaj się Remek i pomóż Ani - rzucił na pożegnanie wychodząc z hali.
Odprowadziłem go wzrokiem i podszedłem do blondynki. Dziewczyna przeczesywała grzywę siwki spoglądając na mnie z sympatią.
- Cześć Aniu - przywitałem się - W czym mogę pomóc?
- Chyba w niczym - odparła przyjaźnie - Nie ma potrzeby, naprawdę. Ciekawa jestem za to kim jest ta dziewczyna, która pomogła przy porodzie Saszy.
- Marcelina - westchnąłem - Nowa w Akademii. Jak chcesz ją poznać to śmiało. Powinna być na zewnątrz gdzieś na trasie tor - stajnie. Może na nią trafisz - wsunąłem dłonie w kieszenie - Skoro nie potrzebujesz pomocy będę leciał. Jutro sprawdzian z matmy - skrzywiłem się lekko - Do zobaczenia.
- No pa - Ania nieco zamyślona pogładziła Makabreskę po czole.
Nie czekając dłużej wyszedłem z hali i skierowałem się do Akademii. Matmo, matmo czemuś ty że jesteś matmą? Niech cię szlag królowo nauk.

<Aniu? Marcelo?>

Od Marceli C.D. Remka

Po wyjściu że stajni postanowiłam wykorzystać dzień i zwiedzić resztę akademii. A jako, że najbliżej znajdował się trochę wyścigowy, postanowiłam zacząć od niego.
Toteż powolnym kroczkiem przechadzałam się przez zalesione alejki, z uniesioną głową i przymkniętymi oczyma, pozwalając by promienie słońca oświetlały moją twarz. Na moich ustach widniał niewielki uśmieszek, a ja sama szłam niby w śnie na jawie, wyobrażając sobie, że idę przez bezkresny, zaśnieżony las.
Kiedy poczułam, że wychodzę na otwartą przestrzeń, przystanęłam i powróciłam z niechęcią do rzeczywistości. Wówczas okazało się, że ścieżka się skończyła, ustępując miejsce rozległemu trawnikowi, a kilka metrów w dół wzgórza na których stałam, rozciągał się tor wyścigowy, po którym przemykała jakaś postać. Więc nie widząc innego wyjścia, zbiegłam truchtem ze wzniesienia, by po chwili znaleźć się przy barierce. Wytężyłam wzrok, by dostrzec ową postać, jednak ona przemknęła tuż obok mnie. Był to Remigiusz na koniu. Obserwowałam go chwilę, uważnie przyglądając się jego postawie. Będzie to potem bardzo ważne, jeśli chcę kiedyś spróbować wyścigów. Kilkadziesiąt metrów dalej koń zwolnił, z po wykonaniu kilku kółek w kłusie chłopak podjechał do mnie z pytającą miną.
- Zwiedzam- oznajmiłam krótko, kiedy zbliżył się do barierki i zsiadł z konia.- Trudno się nauczyć?- spytałam, wyciągając z kieszeni miętówkę i podając ją siwemu ogierowi, który natychmiast ją schrupał, jednak z pewną rezerwą do mojej osoby.
- Trochę- stwierdził chłopak, teatralnie się krzywiąc.
Na te słowa przeszłam pod barierką i podeszłam do konia, który szturchnął moją rękę w poszukiwaniu kolejnych miętówek.
- Mogę wsiąść?
Remek spojrzał na mnie, lekko zdziwiony, ale skinął głową.
Chłopak przytrzymał siwosza za wędzidło, kiedy ja niezgrabnie wgramoliłam się na siodło. Kiedy w nim usiadłam, prędko tego pożałowałam; było twarde i niewygodne, a strzemiona ograniczały mi swobodę. Po za tym, były tak krótkie, że nie mogłabym się utrzymać na nierównym terenie. Ale to było przecież siodło wyścigowe... Na innych będzie jeszcze gorzej.
- Co jest? Minę masz, jakbyś pierwszy raz siedziała na koniu- zażartował rozbawiony.
- Na konie nie, ale w siodle i owszem- skwitowałam ponuro, po czym uniosłam się nieco z zamiarem zejścia a powrotem na ziemię, lecz wyszło mi to nie najlepiej. Wylądowałam na wilgotnej trawie, z potwornym bólem pleców, co dało Remikowi niezły powód do śmiechu. Próbując zdusić śmiech z własnej głupoty, (bo po co się tam pakowałam!?) podniosłam się i nerwowymi ruchami zaczęłam siłować się z paskami od popręgu siodła, które miał na sobie wierzchowiec. Kiedy pas okalający brzuch puścił, ściągnęłam go z wysokiego grzbietu folbluta i wcisnęłam je zaskoczonemu młodzieńcowi. Niedługo potem i ogłowie znalazło się w jego rękach, a koń był pozbawiony jakiegokolwiek sprzętu. Złapałam go delikatnie za grzywę i przykazałam stanąć na barierce. Sama natomiast się na nią wdrapałam, po czym, wciąż przytrzymując się grzywy, wskoczyłam na koński grzbiet. Po chwili masażu usiadłam bliżej kłębu i nakłoniłam konia do galopu. Ogier żywo parsknął, machnął łbem, a chwilę później pędził równym taktem przez środek toru. Nachyliłam się odpowiednio, by ostry pęd wiatru nie rzucał na moją twarz ewentualne zanieczyszczenia w postaci muszek i paprochów. Koń, wyraźnie zadowolony i rozluźniony, biegł z zawrotną prędkością bez większego wysiłku. Kiedy zerknęłam za siebie, zobaczyłam, jak moje włosy łopoczą na wietrze. Była to pierwsza moja jazda na folblucie, a w dodatku w tak szybkim tempie, ale prawda była taka, że prócz różnicy wysokości, na jakiej się znajdowałam, jechało się jak na każdym inny m koniu. Nim się obejrzałam, pokonaliśmy już rundę. Z niechęcią zwolniłam konia tak, by bez ostrego hamowania stanąć w miejscu, gdzie wciąż stał zaskoczony Remik. Kilka metrów od niego zatrzymałam wierzchowca, poklepałam go po szyi i zsunęłam się z niego. Powstrzymując drżenie nóg, spowodowane niecodziennie szybką jazdą, wyprostowałam się i trzymając konia za czarną, lśniącą grzywę, zaprowadziłam go do Remka. Chłopak spojrzał na mnie morderczym wzrokiem, ale ja go zignorowałam i zaczęłam okrężnymi ruchami masować szyję rozluźnionego zwierzęcia, które zadowolone spuściło łeb.

Remigiusz? ;D Zabijesz mnie za to? Pomysłu nie miałam xD

Od Marceliny

Promienie słoneczne zbudziły mnie, padając na moją twarz. Przeciągnęłam się leniwie na moim nowym łóżku i zerknęłam za zegarek.
4:15, a na zewnątrz świtały pierwsze promienie słońca.
Chociaż najwyraźniej Lato nie była już śpiąca, bo z radosnym szczek! wskoczyła na mą twarz, gotowa powitać dzień. Jęknęłam cicho i sięgnęłam na oślep po kolorowy, polarowy szarpak. Ruda, zobaczywszy go, pisnęła radośnie, po czym pogoniła za nim, gdy z moją pomocą wykonał ślizg po podłodze, aż do łazienki. Normalne.
Tym czasem wyskoczyłam spod pościeli, kierując się śladem suczki, by wykonać podstawowe czynności, jakimi była higiena.
[...] Kilkanaście minut później schodziłam schodami Akademii, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Dzisiaj sobota, a więc brak zajęć, dzień idealny na pierwsze spotkanie z koniem, moim własnym koniem, o którym wiedziałam tyle, że jest ogierem, krzyżówką Paint i Quarter Horse. Dzisiaj nie miałam jeszcze zajęć, miałam zacząć je od poniedziałku. Trzeba przyznać, nie mogłam już wytrzymać. Tak więc wyposażona w saszetkę na biodro wypełnioną psimi smakołykami, z polarowym szarpakiem i frisbee w ręku, a z Latą kroczącą u boku, chroniona przed zimnem w moim ukochanym, czerwonym swetrze, kroczyłam ku poszukiwaniom jakiegoś wolnego kawałka ziemi. Tym kawałkiem okazało się być puste pastwisko. Po krótkiej rozgrzewce, polegającej na prostych ćwiczeniach, zaczął się czas na latanie i inne magiczne rzeczy. Ruda suczka, jak we śnie chodziła przy mojej nodze, siadała, warowała, prosiła, udawała martwą i stawała na przednich łapach, wlepiając we mnie swój skupiony wzrok, oczekując na kolejne, smaczne smakołyki. Niespodziewanie sięgnęłam po niebieski, półprzeźroczysty krążek, w skutek czego pies oszalał ze szczęścia. Gdzie było frisbee, tam była i ona. Toteż kucałam na trawie i wysuwałam naprzód nogę- Lato nad nią przeskakiwała, łapiąc w locie ukochaną zabawkę, podobnie jak wtedy, kiedy przelatywała mi na głową, plecami lub wyciągniętą ręką. W pewnym momencie, nie zważając na mokrą od jesiennej rosy trawę, ległam na niej plecami i wyprostowałam w górę nogi, tak że suczka na nie wskoczyła i stamtąd wykonywała różne figury, to znaczy siedziała, prosiła i stawała na czterech łapach. Kiedy zeskoczyła, porobiłyśmy kilka dalekich rzutów, układów i trików z wykorzystaniem odbić, przewrotów itd. Po trzech minutach tego nad wyraz intensywnego treningu, obydwie padłyśmy na zielony grunt, zdyszane i zmęczone. Wtedy usłyszałam dźwięk klaksonu. Podniosłam wzrok i ujrzałam czarny samochód, podjeżdżający pod budynek Akademii. Wysiadł z niego młody chłopak, ubrany w jasnozieloną bluzkę z logo 'Mam Marzenie'.
Koń. Mój koń.
Zza wielkich drzwi Akademii wyłoniła się postać pani Romy, a ze stajni wychynął stajenny Filip. Tak, to był mój koń. Czym prędzej zabrałam psa i nieliczny dobytek, który przyniosłam na trening, po czym biegiem ruszyłam w stronę przyczepy. Na mój widok pani Roma zaśmiała się.
- No co, Marcelino, nie mogłaś spać? W końcu dzisiaj ważny dzień!
Na te słowa zarumieniłam się z lekka i spojrzałam wyczekująco na przyczepę.
- A... Czy możemy już go wyprowadzić, proszę pani? Chciałabym go zobaczyć.
- Ach. Tak, jasne. Ja w tym czasie pójdę dopełnić formalności - dyrektorka machnęła ręką i znikła za drzwiami budynku. Ja tym czasem ruszyłam do przyczepy, ale powstrzymał mnie ów chłopak.
- Czekaj, najpierw jego rynsztunek.
Z początku nie dotarło do mnie po co powiedział, dopiero po chwili sobie uświadomiłam znaczenie jego słów. Ach, tak, przepraszam.
Nieznajomy tylko się zaśmiał.
- Nie ma sprawy, rozumiem Cię. Chodź.
Zaprowadził mnie do samochodu, z którego wyjął drewnianą skrzynkę. Gdy zdjął pokrywę, łza szczęścia spłynęła po moim policzku. Z uśmiechem na ustach chwyciłam wszystko na raz i zamaszystym krokiem ruszyłam do stajni, pozwalając, by Lato w spokoju przywitała się z kierowcą i obwąchała przyczepę. Muszę przyznać, że droga do stajni jeszcze nigdy mi się tak nie dłużyła. Osprzęt, pomimo swojej niewielkiej ilości zaczynał mi już ciążyć, więc kiedy weszłam do stajni, potrzebowałam kilku sekund na odetchnięcie.
- Gdzie ma to postawić?- spytałam Filipa, stajennego, wychodzącego z boksu. Ten podszedł do mnie i zaprowadził do siodlarni, gdzie wskazał mi miejsce przeznaczone na mój sprzęt. Powiesiłam wszystko w miarę ładnie, po czym chwyciłam niebieski halter, lonżę i pobiegłam z powrotem do przyczepy, ciesząc się jak dziecko z lizaka. Przywitało mnie tupanie i parskanie, na co odpowiedziałam śmiechem.
Ostrożnie, nie robiąc zbędnego hałasu, weszłam do przyczepy. W półmroku widziałam blask białej sierści i błyskające białka oczu. Na mój widok koń zarżał głośno i szarpnął głową, odchodząc w tył. Kiedy powstrzymał go uwiąz, przywiązany do haka, zaczął szarpać coraz mocniej. Lecz nie był bynajmniej wystraszony. Był zaniedowolony.
Powoli podeszłam do ogiera, szepcząc uspokajające słówka, stojąc do niego bokiem, wyciągając w jego kierunku rękę z kostką cukru. Ten, spojrzał się na mnie, zdziwiony, po czym dokładnie obwąchał moją dłoń. Cukru jednak nie tknął. Toteż schowałam biała kosteczkę i poklepałam konia delikatnie po szyi. Minęło piętnaście minut, nim pozwolił założyć sobie kantar, ale w końcu się udało. Wówczas, dumna z siebie jak diabli, wyprowadziłam swojego nowego przyjaciela na świeże powietrze.
Kiedy na jego sierść padło światło dzienne, westchnęłam z zachwytu. Koń prezentował się wspaniale. Jego sierść dumnie lśniła w słońcu, a czarne oczy w kształcie dużych migdałów wydawały się być tak głębokie... Stał pewnie, a kiedy pokłusowałam z nim kółko, stąpał gładko, płynnie, przy każdym kroku kipiąc energią. Porozmawiałam jeszcze chwilę z Andrzejem, bo tak było na imię kierowcy, po czym ruszyłam do stajni. Zaniepokoił mnie jednak fakt, że wciąż niespokojnie stąpał po ścieżce, naprężając wszystkie mięśnie i rozglądając się wokół. Wciąż brykał, parskał, szarpał i wyskakiwał naprzód, a kiedy zbytnio się zbliżyłam, kładł uszy po sobie. W duchu podziękowałam sobie za wzięcie lonży. Prychał, tańcząc w tym wolnym chodzie, jednocześnie zainteresowany jak i... może to śmieszne, ale widziałam w jego oczach obrazę dla świata, jakby był co najmniej koniem prezydenta, a nie wierzchowcem wątłej nastolatki, jaką byłam. Bez wątpienia będzie dominował wśród innych. Nie tylko wśród zwierząt, ale także ludzi. I to mnie martwiło.
Kiedy dotarliśmy pod stajnię, byłam cała obolała od szarpiącego się konia na drugim końcu lonży. Srokacz natomiast wciąż kipiał energią, chociaż przez te niespokojne chody pokonał drogę trzy razy dłuższą, niżby szedł normalnie. Musiałam więc na chwilę stanąć, by odetchnąć i zebrać siły na ostatni etap odprowadzania dumnego zwierzęcia do boksu.
Promienie porannego słońca przyjemnie padały na moją twarz, toteż pozwoliłam by ogier chwilę się rozluźnił. Ale jemu nie to było w głowie. Przechodził z miejsca na miejsce, skubnął trawy, rozejrzałma się, albo bryknął. Był pełen energii. Westchnęłam cicho i pociągnęłam za lonżę. Ku mojemu najszczerszemu zdziwieniu, rumak podniósł łeb, spojrzał na mnie i... podszedł kilka kroków, nie więcej, nie mniej. Potem opuścił łeb i zaczął się paść na trawniku. Wtedy też poczułam, że mam konia. Uśmiechnęłam się na tę myśl, a marzenie porwały mnie na dłuższy czas do krainy wyobraźni, gdzie na swoim rumaku galopowałam przez pustynię.
- Marcelino!
Wołanie stajennego Filipa wyrwało mnie z zamyślenia. Odwróciłam się do niego z nieobecnym wzrokiem i poczekałam, aż do mnie podejdzie. Kiedy już mężczyzna znalazł się obok mnie, po przywitaniu się nastąpiła następująca rozmowa:
- Marcelino, to Twój koń, tak?
- Owszem, ogier.
- Ogier? - na twarz pracownika szkoły wstąpił cień. - W takim razie muszę zamienić miejsce Vindicata i Makabreski... - zaśmiał się. - Byłem przekonany że to klacz. Swoją drogą, jest bardzo ładny. - Spojrzał na konia, który na jego widok odsunął się, naprężając lonżę i tupnął nogą.
- Ach, muszę z nim popracować - uśmiechnęłam się przepraszająco do stajennego.
- Nie szkodzi, widać że to urwis - ponownie się zaśmiał. - No nic, ja idę pozamieniać te boksy. A ty możesz spokojnie go zaprowadzić na pastwisko, sam się tym zajmę. - dodał, widząc moją minę, chętną do pomocy, po czym wrócił do stajni.
Ciekawie się zapowiadało.
Spojrzałam jeszcze raz na srokacza patrzącego się za odchodzącym panem Filipem, po czym cmoknęłam na niego i ruszyłam na poszukiwanie pustego pastwiska.
Wbrew pozorom, było to trudne zadanie bo przyjechała już większość uczniów wraz ze swoimi końmi, na każdym z wybiegu znajdowało się po kilka koni. W końcu jednak znalazłam owe, puste pastwisko, znajdujące się tuż przy ogrodzeniu Akademii. Ogier radośnie na nie wbiegł, wyrywając się na przód, ale udało mi się go przystopować i odpiąć lonżę, na co z niechęcią mi pozwolił. Kiedy stał się wolny, odcwałował kawałek i wierzgnął wesoło, po czym zaczął biegać po całym pastwisku z chrapami przy ziemi, co jakiś czas podskakując i brykając. Zatrzymywał się przy każdym drzewie, a po dokładnym jego obwąchaniu biegł dalej. Na koniec perfidnie się wytarzał w niewielkim łachu ziemi, jaki się znajdował po środku pastwiska. Nareszcie był zadowolony. Potem zaczął biegać po całym wybiegu, co jakiś czas wierzgając. W tym momencie cały świat wydał mi się piękny. Nad pastwiskami wisiała poranna mgła, a jutrzenka pięknie wszystko oświetlała. Ja sama oparłam się o ogrodzenie i zadowoloną miną wpatrywałam się w konia...
Zaraz, pomyślałam, czegoś tu brakuje.
Ale wystarczyło spojrzeć: koń jest, na pastwisku przebywa, wszystkie formalności dopełnione, rynsztunek czeka w siodlarni, boks za chwilę będzie gotowy... Nagle klepnęłam się w czoło.
- Imię! - mój głos poniósł się echem po zielonych terenach, a ja sama zaśmiałam się z własnej głupoty. Pamiętałam o wszystkim, tylko nie o tym, żeby nadać imię własnemu koniowi. Postanowiłam więc szybko tę lukę zapełnić.
Zerknęłam na zadowolone zwierzę, w tej chwili leżące na boku w cieniu drzew. W mojej głowie tłoczyło się mnóstwo propozycji, przykładowo Soll, Will, Jon, Viserys, Jaheareys, Eddard, Ned, Jaquen, Gendry, Isaac, Vargo, Rickon, Ogar, Sandor, Jojen... Jednak żadne nie miało w sobie tego 'czegoś'. Zirytowana, zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się dokładniej ogierowi. Pasł się spokojnie pod drzewami, kiedy nagle bryknął. I wtedy już wiedziałam, jak powinien się nazywać.
Wobec tego złożyłam dłonie w trąbkę i zawołałam:
- Brandon! Bran! Bran, chodź tutaj!
Ku mojemu zadowoleniu ogier podniósł łeb, zaintrygowany. Co prawda, za chwilę go opuścił, ale to był pierwszy krok. W końcu zrozumie, że tak ma na imię.
Patrzyłam tak na niego, zapewne gdzieś z kilkanaście minut, kiedy nagle obok mnie pojawiła się blondynka, która również przyglądając się Branowi, usiadła na ogrodzeniu. Po chwili milczenia przepiosła swój wzrok na mnie, unosząc pytająco brwi.
- To Twój koń? Nie widziałam go wcześniej.
Skinęłam głową.
- Przyjechał przed godziną.
- Jak się nazywa? - spytała, zeskakując z ogrodzenia i stając obok mnie.
- Brandon.

Polu? :D

wtorek, 14 października 2014

Od Remika C.D Marceli

Popatrzyłem chłodno na Marcelinę, ale nie poświęcałem jej więcej czasu. Od razu zwróciłem się do pana Wyżykowskiego stojącego obok Saszy. Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie, gładząc klacz po szyi. Nie odwzajemniłem gestu przechodząc do kwestii, które mnie interesowały.
- Wszystko z nią w porządku? - spytałem, spoglądając na matkę i źrebię.
- Tak - odparł nauczyciel - Będą żyć. Możesz podziękować swojej koleżance.
Zacisnąłem zęby i wymamrotałem jakieś niewyraźne podziękowania nawet na nią nie patrząc. Uwagę poświęciłem małej klaczce jeszcze niepewnie stojącej na nogach. Miała jaśniutką sierść, ale zapowiadało się  że będzie gniada jak matka. Na pyszczku widniała szeroka latarnia a długie, cienkie nóżki miały eleganckie skarpetki. Śliczne maleństwo, stwierdziłem rozczulając się nad maluchem.
- Jak ją nazwiemy? - spojrzałem pytająco na Wyżyka.
- Soraya - odrzekł bez chwili wahania. Oh Soraya.. Opowiadał mi o niej. Była to jego pierwsza klaczka. Skarogniada, atletycznie zbudowana po prostu cudna. Najlepszy koń w jego całym życiu. Ile to rozet było podpisanych jej imieniem? Oj wiele... Wielką tragedią była jej nagła śmierć. Podobno została podtruta przez konkurencje, ale jaka jest prawda tego nikt nie wie. Po niej Wyżyk przygarnął czwórkę gniadoszy, nasz akademicki kwartet - Saszę, Nero, Tarę i Coby'go. Trudno o lepsze konie. Idealnie zgrane, współpracujące ze sobą niczym jeden organizm. Najlepszy zaprzęg w całej Polsce.
Przez dłuższą chwile w stajni panowała cisza przerwana jedynie cichym mlaskaniem pijącej mleko kobyłki. Byłem całkowicie oczarowany maleńką i perspektywa wychowywania jej przez następne trzy lata nauki bardzo mnie cieszyła. Saga Sagą, ale jej nie mogę pokryć. Potrzebuję wierzchowca a póki co mam tylko ją. Eh powinienem wreszcie kupić kolejnego konia. Albo zgarnąć jakiegoś z naszego rancza.. Nie czas na to, zganiłem się. Rozejrzałem się po stajni. Stanowczo za dużo osób. Podzieliłem się swoim spostrzeżeniem z panem Wyżykowskim.
- Taa - mruknął zamyślony przeczesując grzywę Saszy - Tak, masz rację. Dziękuję Marcelo za pomoc, ale teraz możecie już iść.. Chcę zostać z moimi końmi - spojrzał na nas stanowczo wzrokiem nie znoszącym odmowy. Pogładziłem jeszcze gniadą po czole i wolnym krokiem wyszedłem ze stajni. Nie miałem już czym się zająć. Lekcje odrobione, stajnia oporządzona, treningi już dawno skończone. Zagryzłem wargi szukając dla siebie jakiegoś zajęcia. Moje poszukiwania przerwał głos pana Dąbrowskiego. Nauczyciel teorii zagrodził mi drogę trzymając przy pysku osiodłanego Filara. Siwek rwał się niespokojnie, wyraźnie chcąc rzucić się w te pędy. Był jeszcze młody, przypomniałem sobie po chwili. Przydałoby się go porządnie wycwałować na torze.
- Normalnie nie dawałbym ci dodatkowej roboty, ale tylko ty się nawinąłeś pod rękę - rzucił krótko trener - Weź tę bestię i go osadź w miejscu. Nie mam czasu by się nim zająć. Po treningu odprowadź go na osobny padok.
Wręczył mi wierzchowca i szybko gdzieś zniknął. Nie zdążyłem nawet pokiwać głową. Pan Dąbrowski był dobrym nauczycielem, ale bardzo.. konsekwentnym w tym co robił. Niełatwo było z nim dyskutować.
Pogładziłem ogiera po pysku. Filar trochę się uspokoił czując, że nie jest już na łasce pana Bartosza. Wciąż jednak tańczył w miejscu gotowy do intensywnego treningu. Bez zastanowienia wskoczyłem na jego grzbiet i skierowałem w stronę toru. Ogier wyskoczył do przodu, ale wstrzymałem go przed dzikiem cwałem. Bardzo, ale to bardzo żwawym kłusem doprowadziłem go na miejsce i przy bramkach osadziłem na miejscu. Siwek stanął w miarę spokojnie czekając na sygnały z mojej strony. Szybko przygotowałem się do nagłej szybkości i wygodniej usiadłem  w siodle. Nie miałem zamiaru go forsować, ale wiedziałem, że koń nie odpuści dopóki się nie zmęczy. Postanowiłem, że po prostu dam mu się wybiegać, ale na kontakcie. Żadnej swawoli i działania na własne kopyto. Filar musi się nauczyć działać w harmonii z jeźdźcem.
Poluzowałem go na wodzy, skupiając się głównie na dosiadzie. Co jak co, ale pan Dąbrowski wiedział jak nauczyć konie chodzenia na samych ledwie łydkach i delikatnych sygnałach. Ogier postawił uszy gotowy do biegu. Odetchnąłem po raz ostatni i lekko ścisnąłem jego boki.
Pęd powietrza nagle uderzył mnie w twarz. Bez większych problemów opanowałem konia nadając mu jednostajny takt. Wstrzymywałem go przed dzikiem cwałem, żeby nie naderwał sobie mięśni lub ścięgien. Zadowolony z możliwości biegu Filar wysunął do przodu łeb starając się stawiać jak najmniejszy opór. Przyległem do jego szyi wczuwając się w miarowy chód konia. Czułem pod sobą jak pracują jego mięśnie, jak mocne płuca wdychają i wydychają powietrze, słyszałem jego oddech i miękki stukot kopyt o trawę. Pochłonęło mnie to, straciłem poczucie czasu i miejsca. Czy jest coś piękniejszego niż pęd? Niż ta relacja, która wiąże cię z wierzchowcem? To poczucie jedności, wspólnoty? Nie. Chyba nie.
Z tego letargu wyrwał mnie widok drobnej sylwetki opierającej się o ogrodzenie. Odchyliłem się w siodle zwalniając Filara. Już nieco zapocony ogier posłusznie przeszedł do powolnego galopu już nie rwąc się tak jak wcześniej. Po kilkunastu metrach przeszliśmy do żwawego kłusu. Spojrzałem na dziewczynę nieco zaskoczony. Nie zauważyłem kiedy przyszła.. Ile już czasu minęło? Kiedy uznałem, że ogier jest wystarczająco rozkłusowany podjechałem stępem pod ogrodzenie gdzie stała Marcela. Rzuciłem jej pytające spojrzenie klepiąc Filara lekko. Dobrze się spisałeś, maluchu, pochwaliłem go w myślach.

<Marcelino? Przepraszam za ten koniec nie miałam w ogóle pomysłu na to opo ;c Mam nadzieję że mi to wybaczysz ;P>

Od Marceliny CD. Remka

Spuściłam nieśmiało wzrok.
- Wybacz, ale ja odpadam- mruknęłam cicho.
- Czemu?
Gdy znów na niego zerknęłam, zorientowałam się, że chłopak jest wyraźnie zdziwiony.
- Temu, bo jeszcze go nie przywieźli. Mojego konia- dodałam, widząc konsternację na jego twarzy.
- A to spoko, tylko ja muszę już iść. Poradzisz sobie?- spytał, rozglądając się po pokoju numer 17.
- Tak, jakoś tak- Uśmiechnęłam się, siadając na własnym łóżku, w swoim własnym, na razie pokoju.
- To spadam. Na razie- rzucił przez ramię, odwracając się w kierunku drzwi.
Kiedy wyszedł, wepchnęłam torbę pod łóżko, wcześniej wyciągając wcześniej wspominaną, drewnianą szkatułkę, po czym wyszłam z pokoju, zostawiając Lato samą. Bez psiaka witającego wszystko i wszystkich będę mniej zauważalna. Zamknąwszy drzwi na klucz, wsadziłam go do kieszeni spodni i szybkim krokiem skierowałam się w kierunku wyjścia na podjazd szkoły. Przemierzając korytarze, usiłowałam dokładnie zapamiętać drogę.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, ruszyłam ku stajni, szybkim, długim krokiem przemierzając zacienione drzewami ścieżki. Wreszcie stanęłam przed drewnianymi drzwiami stajni komi akademickich. Pchnęłam je, a gdy się nieco uchyliły, wślizgnęłam się cicho.
-Co pani tu robi?-rozległ się głos za mną, na którego dźwięk przeszły mnie nieprzyjemne ciarki.
Kiedy się obejrzałam, ujrzałam starszego mężczyznę przy kości, zapewne właściciela Saszy. Spojrzałam na niego uprzejmie, z zdecydowaną miną.
- Przyszłam pomóc cierpiącemu zwierzęciu.
Mężczyzna jednak nie był bynajmniej zadowolony z mojej odpowiedzi.
- W ogóle nie powinno Cię tu być, dziecko. Zmiataj do siebie- warknął, robiąc krok w moją stronę.
- Chcę pomóc klaczy. Wiem, jak to zrobić.- powtórzyłam głośniej, z lekka wymuszonym uśmiechem.
- A co niby chcesz to zrobić, skoro dogorywa?
Wówczas zorientowałam się, jak bardzo rozgoryczony był mężczyzna. Spojrzałam na niego współczująco.
- Panie, ja.. ja wiem, że panu na Saszy zależy. A nie pozwolę, żeby zwierzę zdychało bez wypróbowania wszelkich środków ratunku. Proszę dać mi pomóc. Wiem, że mogę.
Mój głos brzmiał, jakby nie był mój, ale chyba trochę przekonał nieznajomego.
- Co... co ty chcesz właściwie zrobić, dziecko?- palnął bez grudek, a ja poczułam, jak zwęża mi się gardło. Zassałam gwałtownie powietrze i przestąpiłam z nogi na nogę.
- Za pomocą medycyny naturalnej.- powiedziałam bez zbytniego przekonania, chociaż starałam się, by zabrzmiało to przynajmniej dziarsko.
- Chcesz zapchać ją ziołami!?- źrenice gościa niebezpiecznie się zwęziły, a dłonie zacisnęły. Postąpił krok na przód.
- Co w tym złego? Te 'zioła' pomagają, a czasu coraz mniej- syknęłam przez zaciśnięte zęby, odskakując w bok. Właściciel odetchnął parę razy, potarł palcem nos, chrząknął i wreszcie na mnie spojrzał.
- Idź do niej, zanim stracę cierpliwość. Szybko!
Na te słowa uśmiechnęłam się promiennie, po czym przemknęłam obok niego, szybkim krokiem poszukując jej boksu. Mijałam najrozmaitsze, wspaniałe konie; siwki, kasztanki, karosze i gniadosze, a nawet jednego srokacza. W czwartym od końca znajdowała się Sasza.
Jasno gniada klacz leżała na boku, a sierść na wydatnym, ciążowy brzuchu była błyszcząca od potu. Kątem oka zauważyłam, że wyszła już większa część przednich nóg źrebięcia. Kiedy wsunęłam się do boksu, podniosła wzrok, lustrując mnie nieufnie. Kiedy szarpnęła nieco tylną nogą, powoli kucnęłam, nie chcąc jej wystraszyć i odłożyłam obok skrzyneczkę. Na chwilę zatopiłam wzrok w jej oczach. Wielkie, błyskające białkami, zmęczone, a także wystraszone. Nie zrywając kontaktu wzrokowego, sięgnęłam dłonią do kieszeni kurtki, wyjmując z niej kostkę cukru. Gdy wyciągnęłam do niej nieznacznie rękę, potrząsnęła łbem, a jej ciałem wstrząsnął słaby skurcz.
- Shhh, Sasza. Shhh.- mój głos rozbrzmiewał w ciszy, jaka nagle zapanowała. Zorientowałam się, że jestem w stajni sama.
Wolnym ruchem położyłam się na słomie, trzymając ręce i nogi blisko siebie, a kładąc się bokiem do klaczy. Ta prychnęła, skóra znów zafalowała, pod wpływem skurczu. Ponownie wyciągnęłam do niej rękę, na co ona nie zareagowała. Kiedy przysunęłam się bliżej, wciąż nieufnie, ale jednak schrupała cukier, podobnie jak następne trzy. Kiedy skonsumowała ostatni, jej łeb spoczął na moich kolanach. Przysunęłam sobie skrzynkę i ostrożnie ją otworzyłam.
W środku znajdowały się dwa rzędy brązowych, pokrytych etykietkami buteleczek, w których widać było zarysy i przyćmione kolorki substancji. Wybrałam jedną z nich, odkręciłam ją i wylałam kilka kropelek na chrapy klaczy, wskutek czego ta zaczęła prychać. Po zakręceniu butelki zaczęłam delikatnie wmasowywać ciemnozielony płyn, wyciąg z agrestu. Klacz chwilę prychała, ale potem uspokoiła się całkowicie, więc sięgnęłam po drugie naczynie. Odkręciwszy je, przystawiłam ów rzecz do nosa klaczy, lecz ta odwróciła łeb.
'Jak to, to nie będzie gorzka pomarańcza?'- mój tok myślenia na chwilę został przyćmiony tym małym niepowodzeniem, ale po chwili powtórzyłam tą czynność z inną butellką. I tym razem reakcja była identyczna. Dopiero przy trzeciej próbie klacz zaczęła intenstywnie wąchać zawartość naczynia. Kiedy wylałam kilkanaście kropli tego roztworu wierzby wiciowej na swoje palce, Szasza natychmiast zaczęła je ochoczo lizać, głośno przy tym parskając.
Podczas całej tej procedury skurcze powtarzały się, coraz to słabsze, lecz po dwóch minutach znacznie się nasiliły, a oddech klaczy nieco przyśpieszył, tak jak chciałam. Wobec tego ostrożnie ułożyłam jej łeb na słomie i na czworaka przesunęłam się do jej kłębu, wodząc po jej skórze jedną dłonią. Usiadłszy, zaczęłam palcami kreślić kółka na jej szyi, grzbiecie i łopatkach. Sasza coraz bardziej się rozluźniała, kiedy nagle wstrząsnął nią wyjątkowo silny skurcz. Klacz prychnęła, bok gwałtownie zafalował i wiedziałam, że już po wszystkim.
Kiedy znalazłam się u jej zadu, nadszedł skurcz, a po chwili ujrzałam zarys chrapek źrebięcia, ukrytych pod błoną. Na moją twarz wkroczył promienny uśmiech. Podniosłam wzrok i zawołałam właściciela.
[...] Gniady źrebaczek był bardzo słodki w swojej małej, niepozornej postaci. Może i był już suchy i z zapałem ssał mleko, ale wciąż trzęsły mu się nogi, co było niewątpliwie jedyną oznaką jego pół godziny życia. Matka natomiast stała spokojnie, z łbem opartym na ramieniu pana Wyżyka. Ja za to, oparta o drzwi boksu, przyglądałam się tej scenie, z szerokim uśmiechem.
Prawda co prawda, dostałam z lekka niemiły ochrzan od pani Romy, dyrektorki, ale kiedy Wyżykowski opowiedział o tym, co zrobiłam... no cóż, na razie mi się upiekło, co oczywiście nie oznacza, że zamierzam się popisywać. Teraz pani Roma stała obok mnie, wraz z weterynarzem. Wszyscy byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. Sielankę przerwały czyjeś kroki. Klacz co prawda, nadstawiła uszu, ale nie zareagowała, najwyraźniej rozpoznając w nich kogoś znajomego. Za to ja odwróciłam głowę i zobaczyłam znanego już mi Remigiusza wraz z dwoma dziewczynami, blondynkami. Na mój widok z lekka pobladł, co wprawiło mnie w śmiech.

<Remek? Patrz, dopięłam swego.>

Od Remka C.D Asi

- Może być - wymamrotałem wciąż czując smak jej ust - Jakieś propozycje?
- Niech poczytam - odparła wpatrując się w ekran laptopa - Czytać na głos opisy?
- Jasne - ułożyłem się wygodniej na łóżku spoglądając przez jej ramię na otwartą kartę. Kinoman.tv.  No zobaczymy co tam ma do zaoferowania.
- Gwiazd naszych wina - zaczęła czytać Asia - Hazel i Gus  to para nastolatków, których połączyła błyskotliwość, niechęć do tego, co przeciętne i wielka miłość. Ich związek jest wyjątkowy - poznali się na spotkaniu grupy wsparcia dla osób chorych na raka. Hazel ma 17 lat i nadopiekuńczych rodziców, których bardzo kocha, mimo że czasem ją irytują. Z Gusem łączą ją nie tylko podobne doświadczenia związane z chorobą, ale także miłość do książek. Dziewczyna marzy, aby poznać autora ulubionej powieści, Petera van Houtena  Wielokrotnie próbowała nawiązać z nim kontakt, ale bezskutecznie. Wytrwałość Gusa zostaje nagrodzona. Udaje mu się dotrzeć do pisarza i zostaje zaproszony na spotkanie w Amsterdamie. Postanawia zabrać ze sobą Hazel... 
- Meh - prychnąłem - Nie mam ochoty na takie opowieści a ty?
- Też nie szczególnie.. To dalej mamy Pod Mocnym Aniołem - Jerzy  jest pisarzem i alkoholikiem. Poznajemy go w momencie, w którym uwierzył, że może wygrać z nałogiem. Zakochuje się w młodej dziewczynie  i wreszcie czuje, że ma po co i dla kogo żyć. Jednak nie wytrzymuje długo. Pewnego dnia idzie prosto do baru Pod Mocnym Aniołem, gdzie zaczyna pić... Wkrótce trafia na odwyk, gdzie spotyka doktora Granadę , personel i innych pacjentów , którzy tworzą niezwykle barwną galerię postaci. Jedną z metod leczenia jest czytanie spisanych wcześniej opowieści, z czasów kiedy się piło. Swoje historie, zabawne i niekiedy wstrząsające, opowiedzą: reżyser, ksiądz, policjant, kierowca TIR-a, farmaceutka, robotnik, fryzjerka i inni. Wszyscy piją, bo picie to nasz sport narodowy. 
- Oglądałem. Bardzo specyficzny film - westchnąłem cicho na wspomnienie tego dramatu - Może obejrzymy coś lżejszego?
- Aha - dziewczyna przejrzała pobieżnie kilka propozycji na żadnej dłużej się nie zatrzymując - Daj mi chwilę..
- Lucy - zacząłem czytać znad jej ramienia - Lucy  mieszkająca na Tajwanie studentka zostaje namówiona przez swojego chłopaka do dostarczenia ważnej teczki pewnemu biznesmenowi. Zanim jeszcze dziewczyna zorientuje się w co została wplątana, stanie się zakładniczką bezwzględnego pana Janga, na którego rozkaz do organizmu Lucy zostanie chirurgicznie wszyta paczka z silną syntetyczną substancją przypominającą narkotyk. Przypadkowo substancja chemiczna rzeczywiście przenika do organizmu Lucy. Pod jej wpływem ciało dziewczyny zaczyna podlegać niewyobrażalnym transformacjom, a najbardziej doświadcza tego mózg, którego potencjał zostaje uwolniony i osiąga zdumiewające, pozostające dotychczas jedynie w sferze hipotez możliwości... Z ogromną intensywnością zaczyna odczuwać wszystko, co znajduje się wokół niej - powietrze, wibracje, ludzi, nawet grawitację. Rozwijają się u niej również cechy nadludzkie - telepatia, telekineza, niezwykle rozległa wiedza oraz zapierająca dech w piersiach kontrola nad materią.   
- Nieee - jęknęła Asia - Miało być coś lekkiego, nie?
Mruknąłem twierdząco.
- To może Forrest Gump? - zaproponowałem po chwili namysłu - To bardzo dobry film. Niby komedia, ale głęboka. Myślę, że ci się spodoba.
Asia skinęła lekko głową wyszukując tytuł na stronie. Znalazła go wyjątkowo szybko i od razu wzięła się do czytania opisu.
- "Forrest Gump" to romantyczna historia dokumentalno-fabularna. W roli tytułowej Tom Hanks jako Forrest Gump - nierozgarnięty młody człowiek o wielkim sercu i zdolności do odnajdywania się w największych wydarzeniach w historii USA, począwszy od swego dzieciństwa w latach 50-tych. Po tym, jak staje się gwiazdą footballu, odznaczonym bohaterem wojennym i odnoszącym sukcesy biznesmenem - Forrest zyskuje status osobistości, lecz nigdy nie rezygnuje z poszukiwania tego, co dla niego najważniejsze - miłości swej przyjaciółki, Jenny Curran. Forrest jest małym chłopcem, kiedy jego ojciec porzuca rodzinę i pani Gump utrzymuje siebie i syna biorąc pod swój dach lokatorów. Kiedy okazuje się, że jej chłopiec ma bardzo niski iloraz inteligencji, pozostaje nieustraszona w swej determinacji, że Forrest ma takie same możliwości jak każdy inny. 
- Jak uważasz? - spytałem - Ja osobiście uwielbiam ten film. Jest po prosty zaajebisty krótko mówiąc. Chociaż i tak nic nie przebije książki.
Dziewczyna spojrzała na mnie z powątpiewanie, ale wstrzymała się od komentarza. Nie spodobał się jej?  Hm. Smuteczek trochę.
- To może Miasto 44? - rzuciłem prosząco - Też cudowne. Mnie ten film zniszczył do głębi. A jak nie to proszę sama coś zaproponuj. Jestem otwarty na propozycje - usiadłem po turecku spoglądając na nią z wyczekiwaniem.

<Asiu? jestem zajebista wiem xdd>

poniedziałek, 13 października 2014

Od Asi CD. Ani

Odgarnęłam włosy z twarzy, patrząc to na jedno, to na drugie. Nie wiedzieć czemu, nagle odniosłam wrażenie, że zaproszenie ich obojga było złym pomysłem. W każdym razie, skierowaliśmy się do budynku głównego. Stanęłam z obolałymi rękami w korytarzu, z niesmakiem patrząc na niezliczoną ilość schodów. Remek spojrzał na mnie przez ramię nieco zmartwionym wzrokiem, jednak ja odpowiedziałam uśmiechem. To tylko usztywniona noga i kilka szwów, nic strasznego, kilka stopni jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Tak przynajmniej myślałam, przed zmierzeniem się z nimi. Nie mam pojęcia jak, ale na szczęście obyło się bez pomocy chłopaka i jakimś sposobem dotarłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko, kładąc kule obok. Wstałam dopiero, kiedy usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi. Podniosłam się do pozycji siedzącej i wbiłam spojrzenie w szatyna.
- A gdzie Ania? - zapytałam zdezorientowana, rozglądając się po pomieszczeniu. Remek wzruszył ramionami, siadając obok mnie.
- Chyba poszła do siebie - uśmiechnął się lekko, na co odpowiedziałam tym samym. Nie myśląc długo, bez zastanowienia nachyliłam się i go pocałowałam. Zmieszanie wróciło dopiero po chwili, więc odsunęłam się szybko. Przygryzłam lekko wargę i spuściłam wzrok na kolana. Bliskość chłopaka zdecydowanie mnie onieśmielała, ale równocześnie odczuwałam w związku z tym niewyjaśnioną radość. Zerknęłam na niego z ukosa. Najwyraźniej oboje nie byliśmy pewni, co robić.
- Co powiesz na jakiś film? - spytałam, sięgając po laptopa. - Cały internet do przeszukania, sporo tytułów - powiedziałam, przewracając oczami.


<Remek? ;-; Wyszło gorzej niż myślałam, przepraszam.>

niedziela, 12 października 2014

Od Ani CD. Dawida

- No nie wiem - spojrzałam w górę, na niebo. - Robi się już ciemno. Księżyc wychodzi.
Dawid też spojrzał w górę.
- W sumie masz rację, już trochę późno. Ale juto możemy pojechać.
- I super - odparłam i zabraliśmy się za konie. Zapięłam Makabresce popręg i spuściłam strzemiona. Gdy Dawid skończył majstrować przy swoim kasztanku wsiadłam na Reskę i ułożyłam się w siodle. Chłopak zrobił to samo.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Księżyc był już wysoko na horyzontem i zaczęły się pojawić pierwsze gwiazdy. Zdała sobie sprawę, że mi zimno. W sumie nie spodziewałam się, że ten teren będzie taki długi. Wyjęłam z torby bluzę i rzuciłam ją sobie na ramiona. Robiło się coraz ciemniej.
- Masz jakąś latarkę, albo chociaż telefon? - zapytałam retorycznie, bo wiedziałam, że nic nie wziął.
- Nie.
- To fantastycznie - burknęłam.
- Nie pękaj, nie jest jeszcze tak ciemno.
Byłam innego zdania, ale skoro on tak twierdzi to już nie będę się kłócić. Najwyżej, jak się zgubimy, będzie na niego.
Ruszyliśmy kłusem, zostawiając mostek oświetlony delikatnymi promieniami księżyca i gwiazd. Niebo było piękne tej nocy. Nic, żadne miejskie światła, nie zakłócały blasku tysiąca żółtych punkcików. W Krakowie nie było takich widoków.
Jechaliśmy przez ciemny las. Wokół nas panowała cisza. Do typowo horrowej scenerii brakowało tylko krwi na drodze, albo bandy zombie za nami. Ale nie bałam się, bo czego? Po za tym z Makabreską nic nie mogło mi się stać.
Jadąc szybkim kłusem za Dawidem czułam jak zimne powietrze przedziera sie przez moją bluzę. Było mi zimno. Moje anglezowanie wyglądało wielce ułomnie, bo trzęsłam się jak galareta. A zwalonego pnia, przez który trzeba było skakać (a który to pień informował, że jesteśmy w połowie drogi) nie było widać. Przyspieszyłam i wjechałam obok Dawida. Chłopak spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Dobrze jedziemy?
- Em... Tak. Artem zna drogę na pamięć - odparł po zastanowieniu. W takim razie zdałam się na Artema, chociaż nie byłam pewna, czy koń da radę odnaleźć odpowiednią ścieżkę po ciemku.
Mijały kolejne minuty, a ani zwalonego drzewa, ani Akademii nie było widać. Wjechaliśmy nagle na jakąś małą polanę, spowitą przez blask księżyca. Otoczona była szczelnie starymi bukami i świerkami. Dawid zrobił woltę i przeszedł do stępa. Ja stanęłam zaraz na wjeździe na polanę.
- Ania... - mruknął nagle Dawid.
- Co?
- Wygląda na to, że się zgubiliśmy.
Ja pierdziele...
- Zajebiście - burknęłam w jego stronę. A przynajmniej mi się tak wydawało. Nic nie widziałam, pomimo, że księżyc jasno świecił. Przytrzymałam Makabreskę, żeby nie dorwała się do trawy i bezradnie zapytałam chłopaka:
- To co teraz zrobimy?

<Dawid? I co teraz? xd>

Od Ani - Srebrzanka cz. 2

Jedną z moich cech jest to, że jak się uprę na coś to trudno mnie od tego odwrócić.
W sobotni wieczór, gdy położyłam się spać, ale coś nie dawało mi spokoju. Srebrzanka. Piękny koń, o połyskliwej sierści, tutejsza legenda. Gdy tylko zamknęłam oczy widziałam jej sylwetkę ukrywającą się wśród drzew. Już wyobrażałam sobie jak majestatycznie wyglądałaby stojąc obok mojej Makabreski. Pewnie by się polubiły.
Po raz setny otworzyłam oczy i przewróciłam się na prawy bok. Srebrzanka. Przewróciłam się na kolejny bok. Nie mogąc wytrzymać w pozycji siedzącej usiadłam i wbiłam wzrok w różową kołdrę.
Podjęłam decyzje. Oswoję Srebrzankę, choćbym miała z tego powodu wycisnąć z siebie wszystkie soki.
Ponieważ i tak nie mogłam zasnąć wstałam z łóżka i siadłam przy biurku. Szybko odpaliłam laptopa i wstukałam w Google "jak oswoić dzikiego konia". Otrzymałam kilkadziesiąt stron na ten temat. Zaczęłam czytać.

~

Obudziłam się rano, ok. 8:00. Komputer był odpalony, otwarty na jakiejś anglojęzycznej stronie o dzikich koniach. Musiałam zasnąć, gdy ją czytałam. Mimowolnie podniosłam się z krzesła i przeciągnęłam. Spojrzałam na zegarek. Już 8:15! Miałam iść na 9 do kościoła, a sama droga zajmuje mi 30 min! W ekstremalnym tempie zrzuciłam z siebie białą koszulę nocną, założyłam jakieś miej-więcej ładne ciuchy, pomalowałam się i wyleciałam z pokoju.

~

Było już po 12, gdy wróciłam do Akademii. Po mszy poszłam z Asią na lody, bo dzień był dość ciepły. Gdy tylko otworzyłam drzwi swojego pokoju nr. 7 stwierdziła, że trzeba zaczął realizować moje wczorajsze nocne postanowienie. Zrzuciłam kościelne ubranie, poskładałam je w kostkę i wrzuciłam w głąb szafy. Zaraz potem wyjęłam brązowe bryczesy i bluzkę, w której byłam na rajdzie z Dawidem. Założyłam wygodne buty sortowe na nogi i wyszłam z pokoju, zamykając drzwi z hukiem.
Po schodach na parter i na dziedziniec. Srebrzanko, nadchodzę!
Energicznym ruchem wpadłam do stajni. W Internecie czytałam, że z nieoswajanymi końmi trzeba tak jak ze źrebakami - zaczynać od podstaw (a nawet niżej niż od podstaw). Wzięłam więc jakieś wolne wiadro. Podeszłam do skrzynki z owsem i nasypałam dwie miarki. Wrzuciłam tak jeszcze jabłko, które kiedyś wzięłam ze stołówki dla Breski (ona dostanie zamiast tego marchewkę) i wcisnęłam do kieszeni kilka kostek cukru, które leżały na półce obok owsa. Wychodząc wzięłam jeszcze akademicki uwiąz w kolorze jesiennej trawy - może się przyda. Pędem wyleciałam ze stajni i poszłam w miejsce, gdzie ostatnio widziałam białego wierzchowca.
Podczas tego spacerku doszły mnie pewne niepokojące myśli. A jeśli Srebrzanka nie wróci na te tereny? A jeśli, pomimo moich starań nie da się oswoić? A jeśli ona już jest czyjaś? Zaczęłam sobie wyjaśniać te pytania w głowie, że będzie dobrze itp., ale nadal trzymały się mnie pewne wątpliwości.
Doszłam do płotu, przy którym ostatnio stałam z Dawidem. Niepewnie podeszłam do niego i schylając się przeszłam na stronę lasu. Po koniu nie było śladu. Zaczęłam krążyć po okolicy (ciągle mając na horyzoncie płot), ale dalej nic. Bez sensu było ją wołać i tak by nie przyszła.
Po pół godzinie łażenia między drzewami stwierdziłam, że dziś chyba nic z tego. Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam powolnym krokiem iść w stronę Akademii.

Nagle coś białego przemknęło obok mnie jak błyskawica. Srebrzanka. Stanęłam w miejscu i usztywniłam się. Żeby tylko jej nie spłoszyć.

CDN

Od Remka C.D Marceliny

Co za dziewczyna, pomyślałem biegnąc za nią. Przecież nie możemy przeszkadzać w porodzie Saszy. Znaczy ja bym tam poszedł ze względu na fakt, że w ramach wolontariatu opiekuję się Saszą, ale Marcelina... Zbierzemy ochrzan, stwierdziłem ponuro.
Tuż przed wejściem do stajni złapałem ją za ramię i wstrzymałem przed wtargnięciem wewnątrz. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami zaciskając usta.
- Nie możemy wejść do stajni - powiedziałem stanowczo usadzając ją w miejscu.
- Sam chcesz tam iść - zauważyła zdejmując moją dłoń ze swojego ramienia.
- Wiem. Ale nie mam zamiaru dodatkowo stresować klacz. Wystarczy, że są tam pani Roma, weterynarz i Wyżyk - założyłem ręce na piersi.
- Wyżyk?
- Pan Wyżykowski. Właściciel Saszy. Nie będzie zadowolony jeżeli my jeszcze tam się wepchamy.
- Możemy pomóc..
- Nie, nie możemy - przerwałem jej - Nigdzie nie wejdziemy. Mogę pokazać ci stajnię koni uczniów, ale nie akademickich.
Prychnęła i odwróciła wzrok robiąc nadąsaną minę.
- Odwiedzimy Saszę kiedy już urodzi - powiedziałem łagodnie - To jej pierwszy poród i lepiej, żeby go przeżyła, prawda? Teraz jeżeli chcesz pokaże ci główny budynek oraz twoją kwaterę. Co prawda pani Roma jest zajęta, ale na pewno woźny będzie wiedział, który pokój jest twój. Okej?
- W porządku - odparła po chwili - Tylko zgarnę Latę.
Pokiwałem głową obserwując jak dziewczyna idzie po swojego psa i rzeczy. Westchnąłem w duchu i sięgnąłem po swój telefon. Sorry, Dawid, ale dziś nie mogę. Muszę nową oprowadzić po szkole. Może jakoś wieczorem się zgadamy?
Wysłałem sms'a i zacząłem powoli iść w stronę budynku. Marcelina dogoniła mnie i w ciszy oglądała dziedziniec i wejście do Akademii. Opisywałem jej krótko gdzie co jest oraz przedstawiałem mijanych uczniów lub nauczycieli.  Już w budynku wyjaśniłem układ korytarzy, klas i sal, pokazałem stołówkę i bibliotekę. Dziewczyna słucha mnie uważnie od czasu do czasu zadając pytania. Starałem się jej wszystko wytłumaczyć i jak najszybciej wprowadzić w szkolne życie. Będąc już w części przeznaczonej uczniom zagadnąłem woźnego o pokój panny Hufiec.
- Nr 17 - odparł wracając do swoich zajęć.
Podziękowałem i zaprowadziłem Marcelę pod odpowiedni numer.
- Możesz teraz się urządzić i odpocząć - powiedziałem zatrzymując się pod drzwiami - Albo mogę od razu pokazać ci maneż, hale i tak dalej. Jak wolisz? - spytałem, odczytując sms od Dawida - Ewentualnie możesz zabrać się ze mną i moim kumplem na mały objazd po pastwiskach. Musimy sprawdzić czy z końmi wszystko w porządku - popatrzyłem na nią pytająco.

<Marcelino? ;3 Każdy ma swoje szaleństwo jak to zwykłam mawiać ;) >

Od Dawida C.D Ani

Założyłem cugle tak, by nie mogły zaplątać się w końskie nogi i puściłem Artema wolno. Ogier odszedł trochę, ale nie oddali się dalej niż na odległość mojego wzroku. Z nosem przy ziemi przeszukiwał łączkę w poszukiwaniu co ciekawszych ziół i roślin. Ania zrobiła podobnie z Makabreską i wkrótce obydwa araby chodziły wolno.
- Nie uciekną? - spytała blondynka przyglądając się koniom.
- W żadnym razie - podszedłem do krawędzi pomostu - Artem trzyma się mnie bezwzględnie i nie pozwoliłby Bresce uciec - usiadłem na kamieniu spoglądając na ukryte wśród wzgórz miasteczko.
Ania po chwili dołączyła do mnie ze wzrokiem utkwionym w panoramie.
- Czemu tak mało osób tu przyjeżdża? - dziewczyna popatrzyła na mnie lekko z ukosa.
- Bo mało kto o tym miejscu wie - wzruszyłem lekko ramionami - Uczniowie już wielokrotnie obadali cały las, ale wiele jeszcze zostało nie odkryte. Ten pomost już od dawna jest zdziczały i, mimo jakby się wydawało prostej drogi, niełatwo było go znaleźć. Mi się udało dopiero po całym tygodniu i całych przewertowanych tomach o topografii Mili i okolic. Chyba każdy w Akademii zna miejsca, których nigdy nie widzieli inni. Takie własne zakątki. Moim jest między innymi ten pomost - uśmiechnąłem się do Ani.
- Między innymi? - uniosła brwi.
Skinąłem zrywając kłos trawy.
- Jedno to minimum, kochana - puściłem do niej oczko - W ciągu tych trzech lat znalazłem naprawdę sporo takich miejsc. Grunt to szukać samemu. Inaczej musiałabyś się dzielić odkryciem z inną osobą a wtedy zakątek traciłby swoją indywidualność i tajemnicę. Co prawda niektórzy dzielą się swoimi odkryciami jak na przykład ja teraz z tobą, ale zazwyczaj rzadko się o tym wspomina.
- A co jeżeli ktoś odnajdzie wcześniej miejsce, które znalazłam?
- Zauważysz, że jest odkryte - wskazałem na czarną bandanę obwiązaną wokół słupka - Każdy jakoś to zaznacza. Ja swoje akurat bandankami. Uwierz nie przeoczysz, że miejsce jest czyjeś.
Pokiwała lekko głową zwracając się z powrotem ku Mili. Miasteczko tonęło w promieniach zachodzącego słońca rzucając długie cienie a zboże na wzgórzach falowało niczym wielkie złote morze. W ciszy obserwowaliśmy zachód każde pogrążone w swoim myślach.
Kątem oka przyuważyłem, że Ania wpatruje się w jakiś punkt. Podążyłem za jej wzrokiem natykając się na rozpędzoną sylwetkę. Jeździec przecwałował dużą część i pól i wyraźnie zmierzał ku ledwo widocznym zarysom rancza.
- Kto to? - spytała dziewczyna.
- Jak zgaduję Benjamin  Wartacz - odparłem powoli - Prowadzi ranczo niedaleko Akademii.
- Jeździ w westernie?
- Aha - mruknąłem twierdząco - Czasami udziela lekcji  z tejże dyscypliny.
- Jakie konie hoduje?
- Qarter horse oraz Appaloosy - przypomniałem sobie po chwili zastanowienia - Około dwudziestki wierzchowców.
Skinęła delikatnie milcząc.
- Możesz mnie kiedyś do niego zaprowadzić? - zapytała z wahaniem.
- Jasne. Czasami do niego wpadam i, w sumie, przydałoby się do odwiedzić. Możemy jeszcze dziś jeżeli chcesz - spojrzałem na Anię pytająco.

<Aniu? ;3>

sobota, 11 października 2014

Od Ani CD. Poli

- Świetnie - ucieszyłam się na informację, że jedziemy nad jezioro. Uśmiechnęłam się do Poli, a ona znów "skanowała" mnie swoim wzrokiem. Chyba myślała, że tego nie widzę. Chyba nie była pewna co do mnie...
- Ruszamy? - przerwał mój tok myślowy, brązowo-włosy Dawid. Mruknęłyśmy obie na tak.
Siedliśmy na konie i ruszyliśmy.
~
Gdy już wróciliśmy z rajdu byłam nieźle wykończona. Makabreska zresztą też. Moje zwiotczałe po podróży autem nogi nie były jeszcze przygotowane na galop po nierównej leśnej ścieżki. Gdy zsiadłam z Reski zachwiałam się i mało brakło, a gruchnęłabym tyłkiem o ziemię. Na szczęście Dawid, który już zsiadł z konia, złapał mnie za ramię. No super. Teraz wezmą mnie albo za niezdarę (którą raczej nie jestem), albo za małą, słabiutką dziewczynkę. Czułam wzrok Poli.
- Żyjesz? - zapytał Dawid.
- Nie, umarłam - powiedziałam, starając się być zabawną. Chłopak uśmiechnął się do mnie i pomógł mi wstać. Wszyscy w trójkę poszliśmy do stajni. Rozebraliśmy konie, dokładnie je wyczyściliśmy i odprowadziliśmy do boksów.
Zapadła cisza. Nie mają pomysłu jak ją przerwać postanowiłam zapytać o sprawy "obowiązkowe":
- Czy ktoś z was chodzi do klasy I?
- Asia chodzi - natychmiast odparł Dawid, pokazują na dziewczynę.
- No, chodzę - potwierdziła od niechcenia.
- A pisaliście już coś w zeszytach?
Rok szkolny już trał od 1,5 tygodnia, więc bardzo możliwe, że już coś zdążyli zrobić. Musiałam nadrobić braki.
- Nie za bardzo - lakonicznie odparła dziewczyna. - Tylko warunki oceniania, kryteria pracy itp. Tylko na matmie zaczęliśmy zdania logiczne.
- Pożyczysz zeszyt?
- Pewnie.
- To może oprowadzimy cię po szkole - zaproponował Dawid. - Idziesz Pola?

<Pola/Dawid? Sory, że takie krótkie, też nie mam pomysłu xd>

Od Poli C.D. Ani

Pani Roma jako osoba świetnie zorganizowana i pamiętająca o wszystkim, wyhaczywszy mnie i Dawida spośród osób będących właśnie w stajni, poprosiła o powitanie nowej uczennicy, ewentualne oprowadzenie po Akademii czy zabranie na krótką przejażdżkę. Osobiście wybrałam drugą opcję, gdyż Vindicat wręcz palił się do pracy.
- Cześć - rzuciłam na powitanie, uśmiechając się przyjaźnie. Pewnie wyciągnęłam dłoń, która została następnie lekko uściśnięta przez nieznajomą dziewczynę. - Pola.
- Ania - odparła. Dyskretnie zlustrowałam blondynkę wzrokiem, by następnie przez dłuższą chwilę zatrzymać blade tęczówki na jasnych włosach.
Zdecydowałam się nie marnować swojego cennego czasu na myślowe komentarze na temat tego czy innego szczegółu aparycji Ani, a przeznaczyć go na oczyszczanie mojego wierzchowca z tego, co przyniósł ze sobą z pastwiska.
- Ja idę do Narcyzka, a wy sobie tu róbcie co chcecie - oznajmiłam krocząc żwawo ku stajni. - Chcę was widzieć na placu gotowych do wyjazdu w teren za pół godziny. - rzuciłam jeszcze stanowczo przez ramię na odchodne.
Wbrew pozorom arcytrudny rytuał odbyty został dość szybko, więc już po kwadransie mogłam zastanawiać się jakim sposobem włożyć ogierowi wędzidło do pyska. Ostatecznie udało mi się korzystając ze swego refleksu i chwili nieuwagi gniadosza. Dalej czaprak, podkładka, siodło i popręg.
Wyprowadziłam konia z boksu, dalej przeszłam wzdłuż pozostałych parzystokopytnych, spoglądających tęsknie na uradowanego Vina (jakby nie było jego "leże" znajdowało się w samym końcu budynku), aż chłodny, wieczorny wiatr zmierzwił silnym podmuchem czarną grzywę. Zahaczyłam jeszcze wodze o strzemię, by móc naprędce zapleść spływające kaskadą włosy w dość niechlujny warkocz i przerzucić go na plecy. Przez pozostałe pięć minut sprawdzałam czy wszystko dopięte jest na ostatni guzik, po czym zwinnym ruchem znalazłam się w siodle. Dawid wraz z Anią ku mojej uciesze wyrobili się w wyznaczonym czasie, więc nakierowałam przepełnionego energią Vindicata na wąską, skrytą w cieniu ścieżkę.
- Gdzie jedziemy? - pytanie płynące z ust nowej uczennicy było mi aż za dobrze znane. Nie miałam w zwyczaju, oczywiście prowadząc zastęp, mówić pozostałym co obrałam za cel wyprawy. Wolałam, żeby pozostało to pewnego rodzaju niespodzianką, ale skoro nalegają...
- Pokażemy ci jezioro - odparłam, odetchnąwszy głęboko.

<Ania? Naprawdę nie mam pomysłu ;-;>

Od Marceliny

30 sierpień.
Na peronie było głośno i tłoczno, Lato tuliła się do moich nóg, jeżąc nieznacznie rudą sierść na karku i powarkując przeto od czasu do czasu. Też tego nie lubiła. Moja dłoń wciąż czujnie spoczywała na sporej torbie sportowej, jedynym bagażu, jaki miałam. Czekałam tak już półgodziny, siedząc na ławeczce, rozmarzona w swoim Wonderlandzie.
'Warg i wilk toczyli ze sobą wojnę. Kiedy niespodzianie mniejszy, czarny wilk odgryzł kawałek ucha swemu wrogowi, a śnieżnobiała sierść warga spłynęła krwią, wilkor dobił czarnego pobratymca, a warg powrócił do swego ludzkiego ciała. Gdy tylko się w nim znalazł, ujrzał nad sobą swoją piękną kochankę, która zaniepokojona jego nagłą zamianą ciał, chciała wiedzieć, co się stało. Gdy ten jej o wszystkim opowiedział, ta rozpłakała się i...'
- Pani Marcelina, zgadza się? - miły głos obcej kobiety i jej dłoń spoczywająca na moim ramieniu wyrwały mnie z zamyśleń. Zamrugałam z niesmakiem, po czym spojrzałam na swoją rozmówczynię.
Była to blondynka w średnim wieku, z poczciwym wyrazem twarzy, elegancko ubrana, w śnieżnobiałe bryczesy i czarną koszulę z granatową marynarką. Uśmiechnęłam się uprzejmie, po czym skinęłam głową. Kobieta odwzajemniła uśmiech.
- To świetnie... - nagle jej wzrok utkwił na moim bagażu. - To wszystko, co masz? - spytała z niepokojem. Zaśmiałam się.
- Nie. Mam jeszcze ją - powiedziałam, wskazując na Lato, która lizała Dyrektorkę Akademii po palcach.

[...]Gdy czarny samochód pani Dyrektor zajechał pod Akademię, wyjrzałam przez okno i... prawie się zachłysnęłam ze szczęścia. Akademia... właściwie zamek wyglądał całkowicie jak skrzyżowanie Hogwartu z Westeroskim zamkiem. Zaparkowaliśmy na brukowanym podjeździe, a kiedy samochód stanął, otworzyłam drzwi, zza których, jak z katapulty wystrzeliła Lato. Suczka przemknęła przez cały dziedziniec i radośnie zaszczekała, screamując (wydając piskliwy szczek). Na ten widok zaśmiałam się i wysiadłam z auta, po czym wydobyłam z niego swoją torbę. Kiedy starsza kobieta zamknęła auto, rozległ się dźwięk jej telefonu. Gdy zerknęłam na nią przez ramię, ujrzałam jej zmartwioną twarz, co chwila coś potakującą.
- Tak... tak... rozumiem. Już biegnę. - zakończyła, chowając telefon do kieszeni marynarki, co chwila spoglądając na mnie niespokojnie.
- Bardzo mi przykro, Marcelino, ale... muszę iść, jedna z naszych klaczy właśnie się źrebi i wygląda na to, że źrebię się zakleszczyło... Muszę tam iść, więc nie mogę cię oprowadzić... - przerwała, nagle coś zauważając za moimi plecami. - Remigiusz! Tak, do Ciebie mówię! Chodź tutaj.
Jak na zawołanie, poczułam, że ktoś stoi za moimi plecami. Kiedy się obejrzałam, ujrzałam jakiegoś ucznia tej szkoły.
- Co się stało, proszę pani? - spytał zaniepokojony.
- Sasza się zakleszczyła. Muszę tam iść, a ty oprowadzić nową koleżankę. Zrozumiano? Świetnie - i nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem poszła w stronę ścieżki, zapewne wiodącej do stajni.
Kiedy spojrzałam na chłopaka, zauważyłam konsternację i smutek na jego twarzy.
'Ta klacz... Chce do niej pobiec.'
To uświadomienie obiło się echem po ścianach mojego umysłu i wiedziałam, co robić. Zdecydowanym ruchem przeszłam przez cały plac, w kierunku leżącej pod rozłożystym dębem Laty, po czym położyłam przy niej torbę, rozsuwając ją. Odgarnęłam warstwę ubrań, po czym wyjęłam jednej z przegródek drewnianą szkatułkę. Zasunęłam torbę, wstałam i przycisnęłam tą Bardzo Ważną Rzecz do piersi.
- Pilnuj. - rzuciłam ostro, po czym odwróciłam się w stronę owego Remigiusza, który miał tak żałosną minę.
- Prowadzisz mnie do tej stajni, czy nie? - zawołałam. Dopiero po chwili zrozumiał moje pytanie, bo zmarkotniał jeszcze bardziej.
- Ale... nie możemy...
- Prowadzisz, czy nie? - powtórzyłam nieco głośniej, ignorując jego bełkot. W dwa uderzenia serca znalazł się przy mnie.
- W tamtą stronę - rzekł niepewnie, lecz za wolno, bo już biegłam w tamtą stronę.

Remigiuszu? :) Dziwna jestem, prawda?

Od Ani CD. Dawida

- Chcesz się przekonać? - spytał Dawid, poprawiając wodze. Artem popatrzył się na Makabreskę i spuścił lekko uszy.
- Hm... Niech się zastanowię... Czy to nie wiązało by się z utratą dobrego imienia i poniesieniem niewyobrażalnej wręcz hańby? - zapytałam sarkastycznie i poprawiłam toczek. Momentalnie wybuchliśmy śmiechem.Gdy już nam przeszło Dawid zapytał:- To jak?
- No dobra... Niechaj się stanie według słowa twego - powiedziałam, unosząc podbródek i robiąc przesadzenie dumną minę. Znowu zaczęliśmy się śmiać.
- OK. Jedziemy - machnął ręką i ruszył stępem, lekko przyciskając łydki do brzucha Artema. Zrobiłam to samo.
Wyrównałam do niego i teraz jechaliśmy obok siebie.
- Jak się zgubimy - będzie na ciebie - zadeklarowałam z uśmiechem.
- Ale czemu mieliśmy się zgubić? Śmiesz wątpić w moją orientację w terenie?
- Nie no, skądże znowu? - powiedziałam sarkastycznie, wystawiając język. Dawid w odpowiedzi uśmiechnął się i ruszył do kłusa. Lekko przyłożyłam nogi do Makabreski i również przyspieszyłam.
Kiedy wyszliśmy na równiejszą drogę postanowiliśmy przejść do galopu. Makabreska bryknęła i chciała prześcignąć Artema, ale walnęłam ją bacikiem i już nie podskakiwała. Galop w terenie jest naprawdę wspaniałym doświadczeniem. Stukot kopyt o twardą ziemię, pośród wysokich drzew i to świeże powietrze. Magiczne. Gdybym tylko mogła jechałabym tak godzinami.
Makabreska była trochę spięta. Nowe miejsce, nie wiadomo co można spotkać na drodze. Zresztą, dawniej nie zbyt często jeździłyśmy w teren- nie było po prostu jak.
Zwolniliśmy do wolnego kłusa. Dawid wyrównał się do mnie i krzyknął:
- Zaraz będzie taki zwalony pień. Chyba dasz radę go przeskoczyć?
- No pewnie - odkrzyknęłam, uśmiechając się.
I znowu ruszyliśmy galopem. Skręciliśmy w prawo, obok krzewów malin i - tak jak powiedział Dawid - na horyzoncie pojawił się wielki pień. Szczerze powiedziawszy bałam się, że Breska się wystraszy i nie skoczy (jeszcze nigdy nie skakała przez drzewa). Dawid i Artem wysunęli się na przód i przeskoczyli jako pierwsi. Nadeszła nasza kolej.
Na szczęście moje obawy okazał się bezpodstawne - mój mały Potworek skoczył i to w pięknym stylu. Ledwo zrobiłam półsiad, a już znalazłyśmy się po drugiej stronie. Dawid machnął do mnie ręką na znak, żebym dalej jechała galopem.
Wyrównałam więc do niego, tak żebyśmy biegli obok siebie. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Zrobiłam to samo. Galopowaliśmy tak po prostej, leśnej drodze. Breska nagle zaczęła jechać szybciej i była o ok. pól metra przed Artemem. Chłopak i jego koń od razu to zauważyli i przyspieszyli na tyle, że teraz oni byli z przodu. To znowu ja przyspieszyłam kroku i byłam pierwsza. Zaczęliśmy się ścigać. Na szczęście trasa nie była zbyt skomplikowana, więc mniej więcej wiedziałam gdzie jechać. Wolałam się jednak trzymać trochę z tyłu, co wiązało się z tym, że Dawid jechała ciągle na przedzie.
Wbiegliśmy na jakąś łąkę, pełną zielonej trawy. Zobaczyłam most. Kamienny, pokryty mchem i będący wisienką na torcie dla tego pięknego widoku, jakim było miasteczko Mila widziane z góry. Dawid znalazł się na moście jako pierwszy i ze zwycięskim wyrazem twarzy, ustawił swojego kasztanka w zebranej pozie, tak, że wyglądał na jeszcze większego triumfatora. Gdy również weszłam na most od razu zakrzyknął:
- Wygrałem!
- Ciesz się z tej wygranej, bo to twój ostatni raz - burknęłam, śmiejąc się.
- Haha! Śmieszne.
Dopiero teraz dostrzegłam jak bardzo myliłam się myśląc, że to miejsce jest piękne. Ono było cudowne.
- Bajecznie... - wymamrotałam.
- Hm? - mruknął zdziwiony brunet.
- To miejsce - pospieszyłam z wyjaśnieniem. - Przepięknie tutaj.
- Zgadzam się w zupełności - Dawid spojrzał na Milę, pokrywającą się złotymi promieniami zachodzącego słońca.
Nagle zaczął schodzić z konia. Na moje pytające spojrzenie odpowiedział:
- Dajmy koniom trochę odpocząć - rozluźnił popręg.
- Dobry pomysł - zeszłam z konia i zrobiłam to samo.

<Dawid? :3>

Od Remka C.D Asi

- Że dzisiaj? A nie jesteś jeszcze kontuzjowana? - spytałem nieprzytomnie, nawet nie unosząc głowy z poduszki. Cappy popatrzył na mnie oskar...